„Na zdrowie”, czyli jak urządzić przyjęcie, które przejdzie do historii. Recenzja spektaklu

  24 stycznia, 2023

Nie lubisz naszej służby zdrowia? Głupie pytanie, kto ją lubi. Dopadła cię gorączka, ledwo podnosisz się z łóżka, chwytasz telefon, a tam…

Jesteś 33 w kolejce… Proszę czekać.

Czekasz, bo przecież jak inaczej pokażesz zwolnienie w pracy.


0

Myślę jednak, że jeszcze bardziej niż wiecznego sygnału zajętości nie lubisz polityków. Choć czasem, przynajmniej pozornie, są tacy co chcą coś zmienić. To, że wyda się 70 milionów na koperty, które nigdy nie zostaną użyte czy postawi ławki za kolejne 4 (wszak każdy musi gdzieś posadzić swe cztery litery, gdy strudzony przemierza ulice miasta), to nic nie znaczy, prezes uratuje. Pozostańmy jednak przy stanowisku, że zdarzają się osoby, które kierują się wyższym dobrem, chcą coś zmienić, naprawić, wierzą w ideały. Taka wydaje się Janet, główna bohaterka sztuki „Na zdrowie”, która już od pierwszych scen spektaklu odbiera kolejne telefony z gratulacjami. Ministra zdrowia! W brytyjskim rządzie! Wielka chwila dla niej i dla przyjaciół, idealna okazja do świętowania i zebrania wszystkich razem w jednym miejscu.

Spektakl „Na zdrowie” zaczyna się zwyczajnie

Janet coś szykuje w kuchni, jej mąż siedzi apatycznie w salonie i nastawia gramofon, a kolejni goście pojawią się w drzwiach. A razem tworzą istną galerię osobliwości. Choćby April i Gottfried, para z innych planet, dwie połówki, ale zdecydowanie nie tego samego jabłka. Ona mocno stąpająca po ziemi, powątpiewająca realistka, która nie wierzy w idee Janet. Znaczy kiedyś wierzyła i nawet chodziła na marsze, ale dziś jest już inaczej. Ale dzielnie wspiera przyjaciółkę w tym cudownym dniu. Gottfried to z kolei mężczyzna zakochany w szamańskich praktykach, mocno uduchowiony, nie ufający nauce, a już na pewno nie zachodniej medycynie. Na przyjęciu pojawia się także para lesbijek, Jinny i Martha, które spodziewają się dzieci. A na końcu wkracza Tom, młody, prężny Wilk z brytyjskiego Wall Street, ucieleśnienie kapitalizmu, rozgorączkowany, niespokojny, a można by rzecz, że nawet wstrząśnięty. Tylko czym?

I gdy tak zderzymy owe postaci, gdy zostawimy je w jednym mieszkaniu, gdy jedna interakcja zderzy się z kolejną, gdy emocje zaczną się od siebie odbijać, nakładać, napierać, pozorny spokój zacznie pękać, a wedrze się lęk, złość, a może nawet nienawiść, wtedy nastąpi eksplozja, jakiej nikt się nie spodziewa. Jak zawsze pierwsze skrzypce gra kłamstwo, które powoli wylewa się ze swych tajnych, nieoczekiwanych kryjówek. Lecz mało kto spodziewa się jego rozmiarów i kierunku, w jakim ostatecznie podąży. I owe kłamstwo okaże się dużo ważniejsze od pierwotnego powodu przyjęcia. Bo przecież czymże są wzniosłe społeczne idee, gdy do głosu dochodzą uczucia i emocje. Nie liczy się już ratowanie służby zdrowia, nie liczy się wyższe dobro, społeczeństwo, państwo. Liczy się tu i teraz, bo to rodzina i przyjaciele są najważniejsi. A może właśnie nie?

Gdy film stanie się teatrem

Zacznijmy jednak od tego, czemu akurat brytyjska służba zdrowia i brytyjska ministra? Dlaczego Janet, a nie Żaneta (sama chciałabym zobaczyć w naszym polskim rządzie kobietę, która może znalazłaby rozwiązanie, które pozwoliłoby odetchnąć wszystkim… a może to tylko mrzonka?) Odpowiedź jest prosta – sztuka powstała na podstawie świetnego czarno-białego filmu „Party”, który wyreżyserowała Sally Potter. I choć film został ciepło przyjęty, reżyserka spotkała się z „zarzutem”, że jest on zbyt teatralny. To skoro już oryginał miał takie zakusy, to czemu nie wykorzystać tego i nie przenieść filmu na deski teatru?

W polskiej wersji językowej za scenariusz odpowiada Bartosz Wierzbięta, któremu całkiem nieźle udało się połączyć brytyjski humor z polskim, angielskie realia z naszymi, lokalnymi. Tak więc nie czujemy się totalnie wyobcowani, czujemy problematykę poruszoną na ekranie, a nawet i może poczujemy się swojsko. Może to kwestia tłumaczenia, a może jednak samego tematu sztuki, który wbrew pozorom wyśmiewa ideały i te z lewej, i te z prawej, i takie zupełnie od czapy. Każda bowiem ze stron nie ma monopolu na świętą prawdę, a w szczególności, gdy chodzi o okiełznanie społeczeństwa. Żyjemy mrzonkami, wydaje nam się, że naprawimy świat, a potem wszystko umiera…

Zdjęcie: Bartosz Sobkowiak

Sam scenariusz został dość wiernie przeniesiony, a przynajmniej jego najważniejsze punkty. Widz nie powinien odczuwać odrętwiającej nudy, a jednak mam poczucie, że sama sztuka nie była równa i wpadała czasem na mielizny. Nie tylko fabularnie, ale także aktorsko. Czasem zbyt teatralnie, nawet jak na teatr, zbyt mocno akcentując pewne emocje, nie pozostawiając nic dla widza. Oczywiście, w teatrze, bardziej niż w filmie, pewne rzeczy muszą wybrzmieć donośnym głosem, przesadną mimiką. Ale i tu (przynajmniej dla mnie, istnieją pewne granice). Dlatego też zupełnie nie mogłam zgrać się z Janet, w którą wcieliła się Agnieszka Wosińska. W pewnym momencie, gdy polityka schodzi na dalszy plan, jej emocje są bardzo przytłaczające. Na tyle, że przestaję wierzyć w jej postać. Nawet mi, osobie dość emocjonalnie reagującej na pewne wydarzenia. To, co mogło być zabawne przez pierwsze chwile, staje się nużące i nie do zniesienia w dłuższej perspektywie.

Zupełnie inaczej wypadają Monika Krzywkowska (April) oraz Jarosław Boberek (Gottfried). Choć para z nich kosmiczna, zupełnie niedopasowana, to „widać”, czy może bardziej czuć błysk w oku zakochanych par. Zagrali swe role doskonale, znajdując balans pomiędzy karykaturalnością a kreacją wyrazistych postaci. Jest jeszcze Zbigniew Waleryś, Bill, który to bezbłędnie wczuł się w rolę nieobecnego męża i który to szykuje się właśnie do zrzucenia pewnej bomby. Informacyjnej rzecz jasna. I być może nawet nie jednej. Ale kto go wie, w końcu tylko siedzi i zmienia płyty delektując się muzyką.

Warto jednak dodać, że na deskach teatru wykreowano niezwykłą scenografię, bądź co bądź nawiązując zarówno do filmu, jak i do miejsca, w którym wystawiono spektakl (Spektaklove, Mała Warszawa). Sprytnie podzielono przestrzeń na kilka „pokoi”, w którym „jednocześnie” mogła dziać się akcja, a aktorzy płynnie mogli zmieniać pomieszczenia, nie gubiąc się w gąszczu ścian i ścianeczek. A przecież aż korci, by przełożyć nogę przez „niewidzialną” ścianę.

Trudno uniknąć porównań do samego filmu, gdy to właśnie na nim postawiono oprzeć sztukę „Na zdrowie”. Spektakl wyszedł nieźle, poruszył kilka ważnych kwestii czy to z prawa, czy to z lewa, czy to w ogóle bezsensowności zaślepionego trwania w swych poglądach. Jednak w przypadku wersji polskiej zginęło wyważenie i balans. W filmie pomimo emocjonalnego rollecoastera, same poglądy społeczeno-polityczne tak szybko nie blakną (co osobiście uważam za atut). Tu szybko znikają pod natłokiem rozpaczy. A szkoda, bo jednak tematy poruszone w filmie/w spektaklu nie tracą na aktualności i mogły stanowić doskonały punkt wyjścia do dalszej dyskusji po.

Jednak wiadomo, co kto lubi. Jedni lubią szalejące emocje na scenie, inni wolą intelektualne przemowy. Jedno i drugie potrafi się wybronić. Jeśli chcecie wiedzieć, jak skończyło się to przyjęcie i czy gospodyni rzeczywiście odbierze deszcz gratulacji, wybierzcie się do teatru. Nie zmarnujecie czasu, choć tym razem Spektaklove aż tak bardzo nie ujął mnie za serce.

Zobacz, kiedy możesz obejrzeć spektakl Na zdrowie!

[mc4wp_form id="3412"]
Wpis powstał w ramach tematu: Kobieta na szczycie


%d bloggers like this: