Mery Spolsky: Kocham w Live Actach to, że ja wiem co zrobię, ale nigdy nie wiem, co zrobi publiczność.

  4 grudnia, 2021

Jestem Marysia. I chyba się zabiję dzisiaj. Słyszeliście ten tytuł? Jeśli jesteście fanami Mery Spolsky, to nie muszę mówić nic więcej. Jeśli jeszcze nie mieliście jeszcze z nią styczności, to dziś koniecznie to nadróbcie. A zacznijcie…


0

… od tego teledysku, który promuje jej najnowszy projekt

A zaraz po nim przeczytajcie wywiad.

Na sam koniec (bo wierzę, że tak będzie) wpadnijcie na Live Act. Czy jest i czego możecie się tam spodziewać, przeczytacie poniżej. Bo z Mery jest tak, że jak coś robi to na 200%. Jak lubimy mawiać ze znajomym: albo grubo, albo wcale. I dokładnie tak jest i w jej przypadku. Wiecie… Mery wydała książkę, ale nie taką zwykłą! W której zwykła linia może mieć znaczenie. Potem przyszedł czas na audiobook. Tyle że nie jeden, a dwa. A jeden z nich to totalny odlot! (o czym mogliście przekonać się powyżej). Na sam koniec czeka Was spektakl – połączenie sztuk wszelakich. I jak tu jej nie kochać?

Jak się czujesz po pierwszych Live Actach?

(na dzień rozmowy, Mery miała za sobą trzy Live Acty) Występ numer trzy, w Katowicach był już przetartym szlakiem i poczułam się w stu procentach pewna na scenie. Przy wcześniejszych czułam ogromną tremę i przyznam szczerze, że nigdy wcześniej tak mocno się nie stresowałam jak przed Live Actem. Wynika to pewnie z tego, że miałam do zapamiętania bardzo dużo tekstu, którego oczywiście się nauczyłam, ale nie byłam pewna, czy nie odbierze mi mowy przed publicznością. Wcześniej nie miałam sytuacji, że wyruszam w trasę, gdzie w całości mamy nową scenografię, nową muzykę i absolutnie nic się nie powtarza z poprzednich płyt. Dodatkowym czynnikiem, który był dla mnie bardzo świeży, to fakt, że to ja reżyserowałam. To był mój absolutny debiut. Jestem przeszczęśliwa, już się czuję pewnie, ale pierwsze dwa występy były mocno stresujące.

Innymi słowy Live Act przybiera formę teatralną, spektaklu. I na dodatek jesteś reżyserką, aktorką, scenarzystką.

To prawda, że zrobił się z tego – nie chcę nazwać sztuką teatralną – spektakl. Łączymy muzykę, taniec, audiowizualne show. I to jest najważniejszy czynnik, który różni Live Act od moich poprzednich koncertów. Wyświetlamy audiowizualizacje przygotowane specjalnie na ten występ. I stąd też Live Acty są siedzące. Zależało mi, aby ludzie nie zasłaniali sobie w szale i w tańczeniu tego, co się dzieje na scenie. Aby odbierali to bardziej jako show niż koncert, na którym się skacze i tańczy. Live Act ma być stuprocentowym skupieniem na scenie, na detalach, na ciszy.

Jak długo pracowaliście nad uzyskaniem ostatecznej formy? Jak wyglądał proces tworzenia?

Najdłuższym procesem było tworzenie audiobooka, czyli warstwy muzycznej, którą gramy podczas Live Actów. Prezentujemy około 10-12 utworów na żywo na scenie. Ich powstawanie trwało rok. Z producentem No Echoes, który też występuje i jest muzycznym narratorem, wzięliśmy sobie za zadanie stworzenie ilustracji muzycznych do całej mojej książki. Niektóre są bardzo minimalistyczne, wręcz jako tło, a niektóre są bardzo zaangażowane, i z których powstały całe piosenki, z bitem, z produkcją muzyczną. Przygotowanie tego na scenę poszło nam o wiele łatwiej, ponieważ wiedzieliśmy, jak chcemy wszystko połączyć.

Live Act to taka mieszanka kontrastów. Gdy pojawia się ballada, to zaraz po niej występuje mocne walnięcie, z bardzo grubym brzmieniem. Ale nie będę Ci zdradzać zbyt dużo. Budowanie kontrastów czy to w książce, czy to na scenie, jest dla nas najważniejszym środkiem wyrazu. Podczas występu ludzie mogą przeżywać bardzo dużo skrajnych emocji. Dostałam już wiele zwrotnych wrażeń, typu Mery płakałam, a chwilę potem się śmiałam. I nie wiedziałam, którą emocję odczuwam i którą wybrać, bo to się tak wszystko zmieniało.

Co najbardziej kręci Cię podczas Live Actów?

Jest to spotkanie z ludźmi w innym wymiarze. Kiedy gram koncert, wiem, że wszystko może zadziać się spontanicznie. Mogę wyjść i powiedzieć, co czuję w danym momencie, mogę się pomylić, mogę przedłużyć piosenkę, mogę ją zagrać na gitarze. Live Act jest bardzo zaplanowany, tam jest wszystko powtarzalne, z wyjątkiem kilku momentów, w których to publika odgrywa rolę. Dlatego też ważne jest, aby publiczność przyszła na czarno – ponieważ i oni stają się aktorami tego wydarzenia. Kocham w Live Actach to, że ja wiem co zrobię, ale nigdy nie wiem, co zrobi publiczność. Na koncertach jest na odwrót. Publika nigdy nie wie, co ja zrobię. Bywają takie koncerty, gdzie jestem pełna energii i potrafię wskoczyć do ludzi albo zrobić szpagat na scenie. Bo dlaczego nie? A na Live Akcie jest to bardziej zadanie aktorskie. Jest to dla mnie swego rodzaju wyzwanie.

Drugą rzecz, którą bardzo lubię, to nasza scenografia i audiowizuale. Są tam między innymi specjalne tiule, na których wyświetlane są audiowizualizacje, które są przygotowane do każdej piosenki, pod każdą sekundę. Udało mi się spełnić marzenie i stworzyć w pełni zaplanowane show. Uwielbiam to grać. Za każdym razem, gdy schodziłam ze sceny po ostatnim utworze, to towarzyszyło mi uczucie: czemu tak krótko? Minęło mi to po prostu jak pstryknięcie palcem.

Jak w takim razie długo trwa Live Act?

Live Act trwa godzinę i 10 minut. Faktycznie jego długość zależy od publiczności. Czy dane momenty się wydłużą, czy nie. Myślę, że szybko mija, ponieważ pojawia się bardzo duża skrajność emocji i uczuć. Kiedy zdążę się już wypłakać w danym numerze, na przykład podczas Najsmutniejszej Dziewczyny Roku, który jest to dla mnie bardzo sentymentalnym i wzruszającym utworem, to zaraz po nim przychodzi zupełnie nowy temat, zmiana emocji.

Skoro to jest taki rollercoster emocjonalny, to czy jesteś bardziej wyczerpana po zwykłym koncercie czy po Live Akcie?

To jest ciekawe pytanie. Po Live Akcie schodzę ze sceny i w ogóle nie jestem zmęczona fizycznie. Bardziej mam takie uf, udało się, nie pomyliłam się w żadnym tekście. Być może pojawia się zmęczenie psychiczne, bo musi mi tutaj towarzyszyć większe skupienie. Ale jeżeli chodzi o zmęczenie fizyczne, to czuję, że koncerty są prawdziwym cardio. Schodzę wtedy mokra, cała od stóp do głów, aż mi głupio się przytulać z ludźmi po koncercie na spotkaniach. Jakbym wyszła spod prysznica. Także moje koncerty są bardziej wycieńczające i lubię je, bo przez to nie muszę tak często chodzić na siłownię.

Teksty w książce „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj” są bardzo melodyjne. Gdy je czytałam, od razu podkładałam sobie w głowie melodię. Czy przy pisaniu książki myślałaś od początku, że ubierzesz tekst w formę muzyczną?

Z pierwszymi rozdziałami nie myślałam o tym, ale faktycznie, kiedy samoistnie teksty zaczęły podążać w kierunku rymowanym albo eksperymentalnym, to poczułam, że mogłaby powstać do nich jakaś piosenka. Na początku myślałam o jednej, potem może o dwóch, o singlu towarzyszącym książce. Gdy jednak zaczęliśmy pracę nad ilustracją do „Najsmutniejszej Dziewczyny Roku”, to poczułam wtedy z No Echoes, że to jest coś, do czego musi powstać zdecydowanie większa ilość piosenek. A dlaczego? Bo po prostu strasznie dobrze nam się tworzyło. W jeden wieczór zrobiliśmy szkic, zarys „Najsmutniejszej Dziewczyny Roku” i okazało się, że w tej formie możemy zrobić wszystko. W formie, w której nie trzyma nas refren, nie trzyma nas zwrotka, nie trzyma nas odgórny przykaz, że singiel musi trwać 3 minuty. Mieliśmy pełną wolność i tak nas wciągnęło, że stwierdziliśmy, że robimy od razu wszystko.

Wtedy też padł pomysł, że utwór Czarnobyl powstanie tak, jakbym czytała go przez taśmę, jaką nagrywano w Czarnobylu. Akurat No Echoes miał ściągniętą fajną aplikację, która przerabia głos i ma różne opcje liczników Geigera do wyboru. Na tej podstawie zrobiliśmy bit do Czarnobyla. Zaraz potem oświeciło mnie, że przecież skoro tekst „Trapowe Opowiadanie” jest celowo pisany jak trap, raperskim, trochę rymowanym stylem, to przecież jest to świetna okazja, żeby zrobić rapowy numer. Coś, czego bym nie zrobiła pewnie na płytę, bo nie jest to gatunek muzyczny, w którym ja się obracałam, ale… Dlaczego nie do książki? Więc z wizyty na wizytę w studio projekt zaczął ewoluować.

Bardzo dużym wsparciem był Kayax, bo gdy pokazaliśmy pierwszą piosenkę do książki, dostaliśmy dużą dawkę wsparcia. Jak ktoś powiedział: Mery. To jest coś, czego wcześniej nie słyszeliśmy. Zróbcie po prostu więcej i zobaczymy co będzie dalej.

Mówisz, że nic Was nie ograniczało, choćby czas singlowy. Ale czy ograniczenia nie pojawiały się z tyłu w głowy? Głos, że musimy przystopować, bo może będzie za dużo, zbyt mocno, że ludzie jednak tego nie ogarną?

Mieliśmy na pewno. Sami czuliśmy, że nie do końca chcemy, aby każdy utwór był jeden do jeden wyśpiewany z książki i trwał po 20/30 minut. I to także ze względów czysto praktycznych. Kiedy zrobiliśmy już 3, to odczuliśmy ile jest technicznej pracy przy tak długich numerach. Jak się zgrywa utwór, trzeba go odsłuchać przynajmniej 2 razy. Dwukrotne odsłuchanie 30-minutowej piosenki staje się koszmarem. Stwierdziliśmy, że nie możemy się zagrzebać, bo po prostu nie damy rady sami we dwójkę tego ogarnąć.

Dlatego zaraz po wielkiej, gigantycznej „Najsmutniejszej Dziewczynie Roku”, po wielkim długim „Czarnobylu” i po dosyć długim „Trapowym Opowiadaniu”, bo w oryginale ten utwór ma około 10 minut, przyszedł czas na „Papa”, czyli krótki utwór na podstawie wiersza z książki, który trwa 3 minuty, i w którym tak naprawdę jest więcej muzyki niż śpiewu.

Z kolei „Dupa Lipa”, jest tak skonstruowana, że piosenka, którą śpiewamy, składa się tylko z fragmentów z książki. Co też było bardzo wymagające: aby przejść rozdział i wybrać najbardziej esencjonalne rzeczy.

Wspominałaś, że też na Live Aktach przechodzicie z jednych emocji do drugich. Mamy więc „Najsmutniejszą Dziewczynę”, która jest bardzo osobistym utworem i tekstem, po nim przechodzisz do czegoś mocniejszego, bardziej żywiołowego. Jak się z tym czujesz i jak sobie z tym radzisz?

Traktuje ten wykon jako formę wyrzucenia z siebie emocji, ale też formę zaplanowaną. Tym samym nie jest to dla mnie rozdrapywanie ran czy wracaniem do przeszłości w złym kontekście. To jest właśnie ten moment, kiedy mogę moją twórczość pokazać ludziom. I zupełnie nie przychodzi mi do głowy coś takiego, że dzisiaj nie jest mój dzień albo że nie dam rady. Po prostu czuję adrenalinę i radość z tego, że dzielę się z ludźmi moimi przemyśleniami, moją twórczością. W samej piosence, „Najsmutniejsza Dziewczyna Roku” poruszam ten temat: że właśnie bywają takie dni, kiedy chce się gdzieś usiąść w kącie, załamać nad wszystkim. Nie można cały czas rozpamiętywać i się użalać. Sam fakt, że mogę o tym ludziom opowiedzieć na scenie jest dla mnie wyzwalający i czuję się dobrze.

Bardzo lubię wykonywać ten utwór na żywo, chyba najbardziej ze wszystkich. Bez żadnego ruchu stoję na środku, w specjalnie szytej i cudownej kreacji, która gra dużą rolę w tej piosence i czuję, że wtedy jestem ja, moja mama i ludzie. I że to jest hołd dla niej, a ja się czuję wtedy wspaniale. Myślę, że o to też chodzi w sztuce. Że wylewa się wszystko, nawet te najbardziej skrajne myśli.

Trochę taka terapia

Dla mnie na pewno i okazuje się, że dla niektórych osób też bywa to terapeutyczne, bo mogą zrozumieć, że nie są z czymś sami. Taką też dostaje informację zwrotną od ludzi, którzy przychodzą na Live Akty. Opowiadają, że kogoś stracili, ale po tej piosence było im na chwilę lżej. To jest dla mnie bardzo, bardzo wzruszające.

Ja na przykład bardzo odnajduje się w Twoich tekstach. Czytam i mówię sobie pod nosem, kurczę, jakbym czytała trochę o sobie. Odnajduję mnóstwo słów, z którymi się utożsamiam. Ale… W „Trapowym Opowiadaniu” padają słowa, że albo po tym tekście mnie lubisz, albo nie.  I wydaje mi się, że ze względu na to, że jesteś bardzo charakterystyczna, intensywna, ludzie albo Cię bardzo lubią, albo nie znoszą (choć może to zbyt mocne słowo). Czy tak rzeczywiście jest? Czy często spotykasz się z hejtem? I jak w ogóle sobie z tym radzisz?

W Internecie zauważyłam, że jeżeli już pojawia się jakiś hejt, to jest on bardzo uniwersalny, komentujący wygląd albo poglądy. Kiedy opowiedziałam się za wsparciem osób LGBT, to oczywiście dostałam duży hejt ze strony tych osób, które są nietolerancyjne. Kiedy opowiedziałam się za tym, że idę na szczepienie, to dostałam gigantyczny hejt, ale dokładnie taki sam, co mnóstwo innych osób, które wrzuciły, że się zaszczepiły. Więc ja bardziej hejt, który się pojawia w Internecie, traktuję jako takie uniwersalne coś, co musi być i ma swój oddzielny byt. Staram się na to patrzeć niepersonalnie, że coś jest ze mną nie tak i że teraz ktoś mnie nie lubi. Staram się myśleć, że to jest jakaś taka rzecz, z którą trzeba założyć odgórnie, że ona jest i będzie, kiedy się chce coś stworzyć publicznie. Dostawałam czasem oczywiście opinie, że nie podobają mi się twoje rzeczy albo nie lubię jak śpiewasz albo nie lubię twojego głosu. Ale nie traktuje tego jako hejt, bardziej jako opinię, co jest dla mnie zrozumiałe.

Oczywiście tekst „Trapowe Opowiadanie” miał trochę wsadzić w mrowisko nogę. Czasem tak jest, że kiedy mówimy o sobie dużo, to na tej podstawie ludzie już nas oceniają i albo nas od razu lubią po jakiejś wypowiedzi, albo nas nie lubią. Kiedy wydałam ten singiel, dużo osób mówiło Mery po tym singlu cię polubiłem, ale też było dużo takich, którzy napisali Mery. Myślę, że byśmy się nie dogadali, bo ja na przykład wolę pizzę hawajską. Myślę, że ten tekst miał skłonić ludzi do myślenia o tym jak potrafimy szybko oceniać. Często zbyt pochopnie. Sama to pewnie robię na bank.

Taka nasza natura

Chyba tak. A co do hejtu to zawsze będzie. Jak go nie ma to fajnie, ale myślę, że trzeba się z tym pogodzić, że ludzie w Internecie są momentami okrutni.

Twoja książka zebrała trochę negatywnych recenzji. Chociaż myślę, że to bardziej od osób, które nie miały styczności wcześniej z Twoją twórczością, bo ta książka to po prostu TY. Czy negatywne recenzje książki wpłynęły na Twoje myślenie o realizacji  audiobooka? Czy tak jak stwierdziłaś chwilę wcześniej: że zawsze znajdzie się ktoś krytyczny. I będziesz po prostu robić swoje.

Kiedy ogłosiliśmy książkę i jej tytuł, pojawiło się dosyć dużo ataków ze wspomnianych wcześniej powodów. Kiedy czytałam komentarze do mojej książki, że ten tytuł się nie podoba, że namawia do czegoś złego, albo że coś obśmiewa, to czułam, że to po prostu naturalna kolej rzeczy. Że są ludzie, którzy będą się na to obrażać, bo nie znają mnie i nie wiedzą, jaki mam styl. Nie wiedzą też skąd się wzięłam, jakie mam przemyślenia i oceniają mnie tylko i wyłącznie po tytule. Więc w żaden sposób nie zmieniło to moich planów ani nie spowolniło działania. To było wręcz dla mnie oczywiste.

Było trochę osób, które odbierały tytuł jako obśmiewanie depresji albo myśli samobójczych, ale myślę, że jak się już wejdzie w cały temat postaci Marysi i w jej świat to się zrozumie, że jest całkowicie odwrotnie a ten tytuł to jej myśli, które ma prawo wyrażać i o nich mówić. Od tego momentu minęło już sporo czasu i widzę, że ludzie zrozumieli jaki był mój zamysł.

Którą wersję audiobooka przygotowywało ci się trudniej? Jesteś osobą, do której szalony audiobook, jak sama o nim mówisz, idealnie pasuje. Ale jest też wersja tradycyjna. Który z nich był dla ciebie trudniejszy do przygotowania?

Na początku myślałam, że będzie tylko audiobook szalony i to od niego zaczęliśmy prace. Ale kiedy sama go sobie puszczałam, w kolejności chronologicznej to odczułam, że niektórzy ludzie mogą nie mieć ochoty na tyle bodźców i muzycznych zmian. Niektórzy być może będą potrzebowali spokojnej, przeczytanej wersji. Czułam, że z jednej strony mogłabym zaprosić do współpracy profesjonalnego lektora albo aktora, ale z drugiej strony wiedziałam, że wtedy nie będzie to „Spolsky stajl, który od wielu, wielu lat próbuje wdrożyć w życie. Nie nagrywałam nigdy książki, ale pomyślałam spróbujmy i zobaczymy jak to wyjdzie.

Czytanie okazało trudniejsze niż śpiewanie, to odpowiadając na twoje pytanie, bo wymaga spokoju, zdecydowanie większej jakości dykcji. Wymaga też interpretacyjnego rozsądku, żeby nie przesadzić. I tu pomógł mi bardzo aktor i w ogóle człowiek renesansu, Marcin Januszkiewicz, którego zaprosiłam do współpracy. I być może brzmi to śmiesznie, że Marcin uczył mnie czytać, ale tak właśnie było. Siedział ze mną w mojej szafie, bo tam nagrywaliśmy całego audiobooka spokojnego, i po prostu przechodziliśmy, interpretowaliśmy tekst po tekście. Mówił, gdzie mam trochę zluzować, gdzie wziąć oddech. I naprawdę mi to pomogło. Czułam, że po takim pół roku pracy z nim zdecydowanie bardziej wiem jak czytać.

Nauczyłam się czytać.

Więc tak. Audiobook spokojny był trudniejszy do realizacji.

To na koniec mam ostatnie pytanie. Która Twoja odsłona jest ci najbliższa? Songwriterki, pisarki, piosenkarki, performerki, aktorki. Co jest Ci teraz bliskie sercu?

Myślę, że przez ten rok nauczyłam się wiele różnych dziwnych, nowych rzeczy. Poprowadziłam Fryderyki. Prowadziłam swoją audycję radiową. Napisałam książkę. Występowałam w roli i koncertowej, i Live Actowej. Po tym czasie mogę stwierdzić, co jest dla mnie najlepsze i zdecydowanie jest to scena. I śpiewanie na scenie, bycie na tej scenie, świrowanie na tej scenie. Live Acty czy koncerty letnie to jest to, co czuję najbardziej. Wiem też, że tego by nie było, gdyby nie fakt, że lubię pisać i że lubię też śpiewać.

Ale jak tak pytasz, to najlepiej czuję się w roli performerki. Być może wynika to z tego, że po prostu strasznie stęskniliśmy się za graniem, którego w zeszłym roku było mało z wiadomo, jakich przyczyn. Pamiętam zeszły listopad. Koncerty były wstrzymane.

Na drugim miejscu umieściłabym pisanie tekstów, czyli książka, poezja. Wszystko, co ma coś wspólnego ze słowem. A na trzecim śpiew. Na ostatnim miejscu wstawiłabym prowadzenie audycji, bo było to dość trudne zadanie. Musiałam się mocno przygotowywać do każdego nagrania i wychodzić ze strefy komfortu na antenie. Ale też sprawiało mi wielką przyjemność.

Dzięki Mery! 

A ja już szykuję się na Bydgoszcz. To już za tydzień! Jeśli chcecie uczestniczyć w Live Akcie, to bilety kupicie tutaj

 

[mc4wp_form id="3412"]


%d bloggers like this: