Na Kamczatkę mówi się, że to kraina wulkanów. Na jej terenie znajduje się aż 28 czynnych, co czyni ją nie tylko miejscem niebezpiecznym, ale także pociągającym dla poszukiwaczy przygód. A jednocześnie jest to kraina wciąż nieoblegana przez turystów, dzika, niezadeptana. A jednak i tu, choć z dala od Rosji kontynentalnej jest wypełniona uprzedzeniami i stereotypami, z podziałem na lepszych i gorszych. Na tych godnych zaufania i tych, co lepiej unikać. „Znikająca ziemia” to próba ujęcia tego, co na Kamczatce się dzieje. Z czym muszą mierzyć się kobiety i autochtoni. A wszystko zaczyna się od… porwania.
Julia Phillips swą debiutancką powieść rozpoczęła od mocnego, choć wyświechtanego uderzenia. Ot, dwie dziewczynki samotnie spędzające popołudnie zostają uprowadzone (czy aby na pewno?). Wsiadają do samochodu nieznanego mężczyzny. Pietropawłowsk zrywa się, policja rozpoczyna poszukiwania, prowadzi śledztwo, choć z każdym dniem władze wyrażają się coraz mniej optymistycznie. Teoria o porwaniu zaczyna topnieć na rzecz nieszczęśliwego wypadku. Co jednak jeśli śledczy się mylą? Nie wszyscy zgadzają się z teoriami policjantów, niektórzy konstruują własne teorie i przypuszczenia.
Znikająca ziemia – to historie kobiet
Jednak śledztwo staje się tylko pretekstem do snucia opowieści o ludziach zamieszkujących Kamczatkę. Julia Philips skupiła się na kobietach, które stają się głównymi bohaterkami powieści. Niekoniecznie są to kobiety bezpośrednio związane z dziewczynkami. Czasem jest to znajoma znajomej, czasem tylko śledząca wiadomości w telewizji, a czasem żona policjanta. Czasem będzie to inna matka, która próbuje poradzić sobie z wychowaniem dwójki dzieci, a czasem matka, która również przeżyła stratę dziecka. I która nie mogła pogodzić się z oficjalnym wyjaśnieniem zaginięcia córki. To historie, w których mierzymy się z samotnością, wychowaniem, wyobcowaniem. Ale i o relacjach niepoukładanych, nieprzepracowanych, wypełnionych cierpieniem i nieporozumieniami. Czasem dotyczą one relacji rodzinnych między matką, dorosłą córką i bratem. Czasem trójkąta miłosnego, który odkrywa nieznane uczucia. Czasem będzie to relacja z mężem, a czasem z dziećmi. W każdej tej relacji kobiety próbują odnaleźć siebie, by nie dać się zawłaszczyć. Nie zawsze się to udaje, czasem ich działania kończą się klęską. Czasem jednak oczyszczają się, pozbywają łatek, które im, jako kobietom tak chętnie są przypinane.
Zobacz wpis: „Nie ma kobiet, nie ma gwałtów. Najlepsze kampanie społeczne”
A jednocześnie czytelnik nie ma poczucia, że czyta książkę, która toczy o coś bój. Że jest manifestem, który ma przemycać kontrowersyjne teorie. Nadaje się więc dla wszystkich tych, którzy boją się nadmiaru krzykliwych czy genderowych haseł. Choć tak naprawdę to właśnie otrzymują. Historie kobiet pisane są w sposób spokojny, choć wcale nie pozbawiony emocji. Każda z nich zna swój los, przyjmuje go, choć na swój sposób próbuje mu przeciwdziałać. Nie przyglądają się biernie swojemu życiu, często podejmują kroki wbrew wszystkiemu i wszystkim, walcząc o siebie i dzieci. Jednak w każdym przypadku wygląda to niezwykle naturalnie, tak jakby właśnie tak musiało być. Bo choć można kogoś kochać, to nie będziesz trwać z nim, jeśli w środku zimy nie masz ogrzewania, cały dom tonie, bo pękła jedna z rur, a Ty musisz opiekować się małym dzieckiem. Bo choć możesz kogoś kochać to nie będziesz z nim tkwiła, jeśli bardziej Cię denerwuje niż zaspakaja.
Zbyt dużo, zbyt mało
Jednak „Znikająca ziemia” padła ofiarą zbytniej gadatliwości. Autorka, chcąc opowiedzieć o wszystkim, starając się poruszyć każdy możliwy problem: rozstań, porwania, samotności, wypaczonych relacji, nie stworzyła jednej spójnej historii. Teoretycznie wszystkie postaci łączą się w jakiś punktach, ich nici prowadzą ostatecznie do siebie, jednak kolejne rozdziały są bardziej opowiadaniami niż składają się na pełnoprawną powieś. Wiele wątków zostało rozpoczętych i równie szybko zostało porzuconych. I choć każda kobieta dostała swój osobny rozdział, to jednak jako czytelnik zastanawiasz się, dlaczego autorka tak szybko zdecydowała się odejść od jej historii. I dlaczego w ogóle ją wprowadziła do książki. Szukasz logicznych wyjaśnień, tym bardziej, że gdzieś w tle cały czas przewija się sprawa porwania dziewczynek. Przez to „Znikająca ziemia” traci na swym wydźwięku, nastrój nie jest tak duszny i gęsty, a emocje dosyć szybko wyparowują.
Tym samym autorka zupełnie pomija wątek śledztwa. On jest, on majaczy, pojawia się w życiu naszych bohaterek, a jednak jest zupełnie nierozwijany. Stąd też książkę należy traktować bardziej jak powieść obyczajową niż pełnokrwisty thriller. Bardziej jak dramat niż klasyczny kryminał. Intryga, choć samo zakończenie może być zaskakujące, jest elementem drugo albo i trzecioplanowym.
I na koniec sama Kamczatka. Bo choć Julia Phillips sprawnie porusza się po topografii krainy wulkanów, to jednak nie oddaje jej niuansów. Jej zależności. Co prawda dość wyraźnie wskazuje różnice pomiędzy traktowaniem autochtonów a białych. Tych, którzy mogą wszystko i tych, którzy są traktowani jak imigranci i gorszy sort ludzi. Równie dobrze mogłoby to dotyczyć każdego miejsca na świecie, gdzie rdzenni mieszkańcy danych terenów są spychani do rynsztoku na rzecz białych ludzi. Być może tym samym powieść zyskuje uniwersalny wydźwięk, a jednak czuć, że jest to historia, która została spisana przez „obcą” (amerykankę), przefiltrowaną przez zachodnie postrzeganie świata.
„Znikająca ziemia” to opowieść o samotności. O bojaźni przed obcymi. O wykluczeniu. I o cierpieniu. Porusza wiele wątków i daje nadzieję, że Julia Phillips w kolejnej powieści dostarczy nam niezwykłe portrety postaci i emocjonującą historię. Nie jest to powieść, która zatrzęsie Waszym życiem w posadach, ale jest ciekawym punktem na literackiej mapie. Wartym odwiedzenia.
Metryczka:
Tytuł: „Znikająca ziemia”
Autor: Julia Phillips
Wydawnictwo: Literackie
Ilość stron: 336
Chcesz więcej Rosji i kobiecych bohaterek? Przeczytaj recenzję książki „Prawdziwe wspomnienia Mali K”. Jest taniec, pasja, polski akcent, wielki romans!