Potrzebujemy cudu, który ugasi nasze pragnienie. Który odsunie nasze lęki i wprowadzi spokój w nasze chaotyczne życie pełne zagrożeń. Każdego dnia słyszymy o nieodwracalnych zmianach klimatu, bombardowani jesteśmy obrazami wypełnionymi ludzkim cierpieniem. Doświadczamy wizualnego i informacyjnego terroru, który wywołuje niepokój, czyniąc nas podatnymi na medialną i polityczną manipulację. Serwisy informacyjne, odpychając to co dobre, mielą jedynie nagłówki, które wprowadzają strach, grają na naszych najniższych instynktach. Bo przecież każdy chce przetrwać.
Zbliżamy się do apokalipsy? Kim grożący bombą jądrową, Syryjczycy walczący każdego dnia o życie, uchodźcy nie mogący znaleźć schronienia czy umierająca na naszych oczach przyroda, która za chwilę może wydać ostatnie tchnienie. Oglądamy zabójstwa, słyszymy o przestępstwach, rosnących długach kraju i o niepewnej emeryturze. Nie wiesz czy z resztą dożyjesz tego wieku, bo w 2050 roku może czekać nas… zagłada. Kto więc może nas uratować?
Mesjasz.
Bo potrzebujemy go. Ma być naszym cudem, który wprowadzi harmonię, nauczy czynić dobro i stanie się naszym przewodnikiem. Łakniemy go, bo co nam pozostało? Niezależnie od religii, którą wyznajesz, możesz dać się uwieść. Opowieściom o lepszym świecie. O czynieniu dobra. O miłości, którą powinniśmy siebie nawzajem obdarzyć. To właśnie on może odmienić los ludzkości. Może – jest tylko jeden warunek.
Musisz uwierzyć.
Uwierzyć mocno, podążać ślepo, słuchać jak swego nieomylnego guru z Youtube’a. A że potrzebujmy cudu, łatwo złapiemy się na ten haczyk. Damy się złowić, bo wierzymy, że wreszcie coś może się zmienić. Albo jesteśmy po prostu ciekawi. Jak w zakładzie Pascala – czy cokolwiek tracimy, jeśli uwierzymy? W każdym przypadku zasilimy szeregi armii. A im więcej nas, baranków, tym łatwiej przekonać kolejnych. Bo przecież tyle osób nie może się mylić.
Czy jednak w dobie technologii, manipulacji społecznościami, wyborami czy nawet samą demokracją, jest jeszcze szansa na prawdziwego mesjasza? Czy pozostali nam tylko szaleńcy, skuszeni wizją rządzenia swą małą armią i możliwościami oferowanymi przez media łykającymi wszystko jak pelikany swe rybki. Intryganci, pragnący zaspokoić potrzebę bycia zauważonym bądź realizującym głębszy plan, który ma wprowadzić tylko chaos i zamieszanie?
„Mesjasz” to serial, który stawia przed nami te pytania. Bada granicę między zaufaniem a medialną manipulacją, między poszukiwaniem a utratą nadziei. Między chęcią otaczania się dobrem a zwykłym oszustwem. Gdzie się owa granica zaczyna czy kiedykolwiek istniała? Czy w tym przypadku możemy mówić o jakiejkolwiek granicy? Mesjasz to człowiek, który zjawia się u tych, co potrzebują zmian. U tych, co przestają wierzyć i są w stanie złapać się każdego skrawka nadziei.
Nowy tytuł Netflixa okazał się serialem zaskakującym i wciągającym. Ale przede wszystkim eksplorującym i nie pozostawiającym z bezsensowną pustką straconego czasu. Oczywiście, tematyka, którą porusza dodaje mu pikanterii – wszak religia od zawsze jest przedmiotem ostrych dyskusji. Nieważne kto z kim będzie rozmawiał. Twórcom udało się inteligentnie wybrnąć z pułapki, w którą mogli wpaść jak Alicja do króliczej nory. Co więcej, twórcy nie utożsamiają Mesjasza z żadną religią – dając wyraźnie znak, że nie po to jest ten serial, by oceniać, które wyznanie jest dobre, a które złe.
Mesjasz współczesnym coachem?
„Mesjasz” zadaje nie tyko pytania o naturę wiary, ale odsłania również inny mechanizm. Ludzie są pogubieni, nie potrafią się odnaleźć w świecie, w którym trzeba być kimś, trzeba być zdefiniowanym, trzeba odnieść sukces, mieć jasne cele i dążyć do ich realizacji. Tutaj, jak na dłoni, widać nasze pragnienia odnalezienia człowieka, który wskaże nam właściwą drogę, który porwie nas swoją charyzmą, na swoje barki weźmie odpowiedzialność i pokieruje naszymi losami. Jednocześnie to idealny przykład naszej naiwności i podatności na manipulację, jak łatwo ulegamy złudzeniom i jak mocno łakniemy autorytetów. Jak szybko w nasze życie może wkraść się kolejny kołcz, który niesie prawdę objawioną. Prawdę, która nas wyzwoli i wyprowadzi z życiowego zakrętu. Jak nie odpowiadając na nasze pytania wprost, sprawi, że uwierzymy w każde jego słowo. Oglądając serial przekonacie się, jak łatwo jest nami manipulować (świetna scena w samochodzie pastora!), gdy w odpowiednim czasie stanie na drodze osoba, potrafiąca wychwycić nasze „słabości” i „bolączki”. To odzwierciedlenie tego, co dziś staje się wręcz plagą – to kwintesencja wszystkich pseudocoachów, których możecie odnaleźć w Internecie, posłuchać na YouTubie, zakupić ich kurs internetowy.
Mesjasz to historie ludzi
Przez pierwsze odcinki „Mesjasza” akcja jest szybka, wciągająca, dynamiczna. Raczej skupiająca się na tym, by jak najdłużej utrzymać uwagę widza i zbudować odpowiednie napięcie. Jednak z każdym kolejnym epizodem scenarzyści zaczynają coraz mocniej skupiać się na samej intrydze i wgryzają się w psychikę bohaterów. Tak, abyśmy zrozumieli, przynajmniej częściowo, ich wybory, postępowanie. Oczywiście są tak dobrani, by nierzadko stać po przeciwnych stronach barykady, niekiedy nieznacznie przekraczać linię, którą sami sobie wyznaczyli. Razem z nimi balansujemy pomiędzy wiarą a niewiarą. I choć jest to serial dobrze skonstruowany, z dobrze odmierzonymi proporcjami, w niektórych momentach brakuje więzi pomiędzy widzem a wykreowanymi bohaterami na ekranie, przez co ich decyzje nie wywołują w nas tylu emocji, ile mogłyby. Scenarzyści nie wychodzą poza bezpieczny schemat. Widz dostaje tylko migawki z życia bohaterów, które mają nie spowalniać tempa opowieści. Twórcy rzucają tylko fragmenty ich historii, aby nie przyćmić głównego wątku: czy Mesjasz jest prawdziwy czy to tylko gra, która ma rozpętać kolejną wojnę?
Podczas całego sezonu przeplatają się historie kilku postaci, które związane są z Mesjaszem, które spotykają go na swojej drodze prywatnej czy zawodowej. Mamy więc Evę, która na swój nietypowy sposób leczy traumę po śmierci męża. Jest bezwzględna, zimna – lecz także doskonale wykonuje powierzone jej obowiązki. Nie wiara, ale praca staje się jej wyznaniem, jej religią, pod którą podporządkowuje całe swoje życie. To w niej odnajduje spełnienie. Walczy o każdą decyzję, kieruje się intuicją, ale też stawia dobro kraju ponad wszystko. Nigdy nie kieruje się własnym interesem, ale też nie istnieją dla niej odcienie szarości. Albo ktoś postępuje właściwie, albo łamie prawo, a tym samym nie ma żadnego usprawiedliwienia dla jej czynu. Michelle Monaghan świetnie oddaje niuanse tej postaci balansując pomiędzy kobiecą wrażliwością a ambicjami kobiety, która chce (i jest!) najlepsza w tym co robi.
Jej przeciwwagą, ale jednocześnie wykazującym się dużym podobieństwem, jest Avrim, izraelski agent, równie mocno oddany swojej pracy co Eva. Może zbyt mocno. Tyle że on, w przeciwieństwie do amerykańskiej odpowiedniczki, nie boi przekraczać się cienkiej granicy dzielącej go od uprawnień agenta a świata zbrodni. Dla niego najistotniejsza jest skuteczność. Jest człowiekiem do zadań, których nikt inny by się nie podjął. Lecz… na każdego wreszcie przychodzi czas. Wyrzuty sumienia, wywołane przez rozmowę z Al-Masihem (tytułowym Mesjaszem) zaczynają go wręcz palić od środka, by ostatecznie dopaść go i wywołać wielką lawinę. Tomer Sisley jest w tej roli bardzo charyzmatyczny, przykuwający wzrok, dorównujący swoją rolą Michelle Monaghan. Pomiędzy tą dwójką widać wyraźną chemię, która napędza ich role.
Sam Mesjasz, choć zagrany poprawnie przez Mehdiego Dehbi, jest najmniej przekonujący. Pomimo najciekawszej roli, jest tym samym również najbardziej bezbarwny. Brak mu charyzmy, błysku w oku, który przekonałby widza, co do jego wielkich umiejętności manipulacji i pociągania za sobą tłumów. Dehbi stworzył postać delikatną, uduchowioną, ale bez iskry, która by pociągała i fascynowała. Rekompensuje to postać Rebecci (Stefania LaVie Owen), dziewczyny, która chce wreszcie wyrwać się z miasteczka i odmienić swoje życie. Z dala od teksańskiego, małomiasteczkowego wychowania, z dala od miejsca, w którym jej jedyną rolą byłaby ta usłużnej żony.
Ale nie wszystkie role dostały wystarczającą ilość czasu. Szczególnie mocno ucierpiały na tym dwie kreacje – agenta FBI, granego przez Wila Travela jak i ojca Evy. Choć możemy domyślać się, co mają za uszami lub czym kierują się w swoim życiu, trudno dowiedzieć się o nich czegoś więcej. A szkoda.
„Mesjasz” to serial wykonany dobrze. Zdjęcia, scenariusz, reżyseria – wszystko gra, kręci się tak, jak powinno. Niemal do samego końca, nie jesteśmy pewni, po której stronie leży prawda. Czasem jesteśmy skłonni uwierzyć w nadprzyrodzoną moc Mesjasza kierowanego przez Ojca, Boga, a czasem stukamy się w głowę i zastanawiamy nad kolejnymi logicznymi wyjaśnieniami, które mają sens. Tak naprawdę zakończenie niczego nie ułatwia, a pytanie zostaje wciąż otwarte – na tyle otwarte, by nakręcić kolejny sezon. Który nie tylko poprowadzi nas po odwiecznym konflikcie między wiarą a rozumem, ale (na co równie mocno liczę!) również przybliży bardziej postacie, które pojawiły się w serialu.
Moja ocena: 7/10
Jeśli spodobał Ci się Mesjasz, przeczytaj…