Tym razem schodzimy pod wodę. A jak pod wodę, to ruszamy za ultraszybkim Aquamanem, który nie dość, że doczekał się solowego występu, to okazał się całkiem niezłym superbohaterem. DC, po dobrej Wonder Woman, znów powraca z przyzwoitym superbohaterskim kinem.
Aquaman to typowe origin story
Tak, wszyscy uwielbiamy powracać do dzieciństwa naszych ukochanych postaci, patrzeć na tę kwitnącą miłość rodziców, typowe problemy nastoletniego, człowieczego życia, odkrywania mocy, wreszcie podejmowania trudnych, dorosłych decyzji…
Tak, znamy to. Jest to nudne, pozbawione krzty oryginalności, a jednak DC potrzebuje tego jak tlenu. Tym bardziej, że tak jak Spiderman Marvela opowiedział już historię człowieka-pająka wielokrotnie, dostając od widzów kolejne kredyty zaufania, tak Aquaman to postać świeża. Nawet początkowo w komiksach wodny bohater był raczej drugoplanową postacią. A na dodatek, jego rodzinne konotacje i rodzice zmieniali się kilkukrotnie, w zależności, kto próbował rozpisać jego komiksowe dzieje. Pierwotnie był tylko zwykłym synem badacza, później synem latarnika i wygnanej z Atlantydy kobiety, by na koniec stać się królem Atlantydy poczętym przez królową Atlannę i półboga Atlana.
W filmie DC zdecydowano się na drugi chwyt, ale jakże uwielbiany przez Starożytnych Greków i Rzymian. Zamiast więc dziedzica tronu, mamy bękarta – owoc miłości mieszkanki Atlantydy i zwykłego szarego człowieka, latarnika. A jak wiemy, taka „rasowa” mieszanka skończyć się dobrze nie może.
Poznajemy więc początek narodzin zakazanej miłości oraz dorastanie Arthura (choć w bardzo okrojonej formie). Twórcy przez cały film powracają do dzieciństwa superbohatera, przybliżając nam najważniejsze punkty w jego życiorysie – takie, które miały znaczący wpływ na jego przyszłość. Nie poznamy więc jego szkolnych perypetii, ale skupimy się na wprowadzaniu Arthura w tajniki walki Atlantów. Na koniec, widz będzie miał okazję poznać historię Trójzęba i stać się świadkiem narodzin legendy.
Aquaman to przede wszystkim wizualna uczta
Przy okazji opowiadania o samym Aquamanie, James Wan skorzystał z ogromnych możliwości CGI i wykreował bajkowy świat Atlantydy. Tak, wizualnie podwodne miasto zachwyca, a my w tym bajkowym, nierealnym świecie zatapiamy się wraz z bohaterem. Mamy tu wszystko – piękny, podwodny most, arenę do walk, pozostałości kręgu, w którym spotykali się władcy poszczególnych podwodnych „plemion”, fantastyczne zwierzęta, niesamowite kostiumy, zaawansowaną technologię, umożliwiającą podbić powierzchnię ziemi. Wszystko razem tworzy zachwycający obraz – o tyle rzadki, że podwodny. A o ilu podwodnych superbohaterach nakręcono filmy? Po tym filmie z niecierpliwością czekam na obraz Jamesa Camerona, którego premiera była wielokrotnie przekładana – w końcu Avatar 2 ma być kręcony głównie pod wodą! Już jednak teraz mamy niepowtarzalną okazję, bez wyjazdu do oceanarium, udać się na podwodną, zapierającą dech w piersiach wyprawę.
W międzyczasie rozbrzmiewa historia mitycznej Atlantydy, która zatonęła w szczytowym okresie rozwoju. Oprócz jednak kilku wzmianek i naukowca, który próbuje za wszelką cenę udowodnić, że Atlanci istnieją, odniesień do teorii dotyczących samej Atlantydy nie ma zbyt wielu. Nie wiemy gdzie dokładnie leży mityczna kraina – choć twórcy nawiązują do różnych teorii dotyczących lokalizacji w dość pomysłowy sposób – gdy Aquaman aka Arthur poszukuje legendarnego Trójzębu.
Aquaman to sprawdzona receptura
Najnowszy film spod znaku DC to przede wszystkim nauka na własnych błędach, ale i sukcesach rywali. Ostatni Thor podniósł wysoko poprzeczkę, łącząc humor i akcję i odrzucając nadmierny patetyzm. Podobne połączenie zastosowano w Avengersach: Wojnie bez granic. Tak więc zamiast silić się na wzniosłe kino, James Wan postąpił jak na dobrego rzemieślnika przystało. Tym samym jednak, przez samą postać Aquamana mamy wrażenie, że obcujemy z drugim Thorem – tylko nie ten kolor włosów i oczu. Podobne zachowania, mimika, dowcip. To samo połączenie cech, a także… doboru partnerki. Jednak nasuwają się nie tylko podobieństwa do Thora, ale także… Indiany Jonesa. Bo nasi bohaterowie, próbując odnaleźć legendarny Trójząb, muszą podróżować i rozwiązywać kolejne zagadki. I rzecz jasna walczyć z przeciwnikami, żeby zbyt łatwo nie było. Twórcy dorzucili również proekologiczne przesłanie – wykorzystując nośny temat zanieczyszczeń oceanów. Przyznam, że początkowo owe zagranie chwyciło mnie za serce, ale niestety problem został tylko zaakcentowany i w żaden sposób nie pociągnięty dalej. Tak jakby reżyser miał jakąś koncepcję, jednak nie wiedział, co z nią dalej zrobić.
Gdy jednak zapomnimy o Thorze i Indianie Jones, Aquaman okazuje się przyzwoitym kinem rozrywkowym, które dobrze się ogląda. A wszystko przez dobre wyważenie wszystkich niezbędnych składników. No prawie…
Bo przychodzi moment, gdy patetyczne nuty grzmią coraz wyraźniej, a Aquaman szybko zaczyna wykonywać polecenia najbliższych mu kobiet. Polecenia, do których było mu daleko na początku filmu i co więcej… postać wcale nie rozwijała się w tym kierunku. Ot, wymaga tego scenariusz, to hops ziomka wyślemy na taką misję. A co! I od tego momentu film z naszym podwodnym bohaterem zaczyna tracić swa pierwotną moc. Staje się zwykłą opowiastką odhaczającą kolejne punkty: bitwa jest – jest. Namiętny pocałunek jest? – jest. Zdrajca schwytany? – niby spoiler, ale przecież nie mogłoby być inaczej. Patetyczne słowa i czyny? – a jakże, nawet w nadmiarze.
I ta odmłodzona Nicole Kidman. Wydaje mi się, że jeden z największych fakupów filmu. Nie zgłębiając wcześniej obsady, nie miałam pojęcia, że w filmie pojawi się australijska aktorka. I tak zastanawiałam się do końca seansu czy to ona czy może jakaś jej młodsza wersja. Komputerowemu odmładzaniu mówię cholernie duże NIE, NIE, NIE! Za to Jason Momoa – nie to, żebym śliniła się pod ekranem na widok jego umięśnionego ciała… Ale rzeczywiście wypadł bardzo dobrze, choć… zabrakło słynnej chemii pomiędzy nim a Amber Heard, czyli towarzyszącą mu Merą. Ogólnie odnoszę wrażenie, że każdy zagrał tu dobrze. Ale tylko dobrze. Bez tego wrażenia WOW, bez tych dreszczy i tych wielkich emocji. Jak to się mówi: jest nieźle, ale mogłoby być lepiej.
I na sam koniec: tak warto iść do IMAXA. I tak, warto iść na 3D. Jeśli jeszcze nie byliście, to polecam – taki mały odpoczynek od postaci Marvela i całkiem przyjemny przerywnik w oczekiwaniu na ostatnią część Avengersów.