Elektryzujący. Charyzmatyczny. Oryginalny. Wielki. Potrafiący przekuć swoje dziwactwa na wielki atut. Będący prawdziwym zwierzem scenicznym. A mi tylko pozostaje żałować, że nigdy nie miałam okazji uczestniczyć w koncertach Queen na żywo. By doznać tej wielkiej, energetycznej fali, która roznosi ciała, serca, dusze. Gdy tłum wyklaskuje równo z zespołem jeden rytm.
Są tacy artyści, których kochasz z miejsca. Gdy stoisz pod sceną i marzysz, by stanąć tuż obok niego. Ostatni koncert, który wywołał we mnie szereg emocji odbył się w Filharmonii Łódzkiej z Marcinem Wyrostkiem na czele. Ciary, ciary, ciary. A przecież to inny kaliber. Tam nie wyjdziesz pod scenę i nie zaczniesz tańczyć. I nie ujmując polskim artystom, którzy są wspaniali, Queen to fenomen. Coś, co trudno opisać i być może trudno powtórzyć. Łamanie konwencji na każdym polu, mieszanie gatunków i styli. Walka o siebie i muzykę.
Film „Bohemian Rhapsody” zaczął się od wyjścia Mercurego na scenę podczas słynnego występu na Live Aid na Wembley. Lecz gdy tylko zobaczymy tłum zza pleców wokalisty, wracamy do początku. Do chwili, kiedy Freddie jeszcze nie jest Mercurym. Gdy pracuje na lotnisku przy bagażach i na przystanku ściska kartkę z tekstem napisanej przez siebie piosenki. Buntuje się ojcu, próbuje znaleźć swoje miejsce i dzięki pewnego rodzaju bezczelności przykrytej sporą dozą niepewności, udaje mu się dołączyć do zespołu. Od tego momentu „Bohemian Rhapsody” przeskakuje po linii czasu, pokazując najważniejsze wydarzenia z życia zespołu, prace nad płytami, hitowymi utworami, trasę koncertową, ale i chwilowy upadek. Wokalisty i samego zespołu.
Wszystko jednak składa się w bezpieczny obrazek, w którym niewygodne tematy zostają przemilczane bądź ledwie zaznaczone. Tak, by film był nie tylko dla dorosłych. „Bohemian Rhapsody” stał się hołdem dla wielkiego wokalisty złożonym m.in. przez członków zespołu, będących producentami filmu: Briana Maya oraz Rogera Taylora. Nie ma więc tu przestrzeni na zmierzenie się z demonami przeszłości. Nie ma tu też miejsca na próbę psychoanalizy Freddiego. Czy wreszcie nie starczyło czasu na pozostałych członków zespołu. Tu liczy się przede wszystkim Mercury, bo przez jego pryzmat oglądamy powstanie bandu. Prześlizgujemy się przez kolejne tematy, odhaczamy punkty z życiorysu kapeli, nie wgryzamy się w ich porażki. Bryan Singer (reżyser) oraz Anthony McCarten (scenarzysta) postanowili skupić się na sukcesach Queen (być może pod naciskami producentów), skrzętnie pomijając bolesne porażki.
Powstaje więc typowy film muzyczno-biograficzny: od zera do bohatera z piękną muzyką w tle. Pompatyczny obrazek nie ma wentylu, który spuściłby trochę tonu z kolorowego obrazka. A przecież wielokrotnie okazuje się, że to właśnie porażki budują nasz sukces. To, że powstajemy po raz kolejny i potrafimy pójść do przodu.
I choć w tym bezpieczeństwie jest metoda i z mojej strony duże zrozumienie, to jednak ktoś taki jak Freddie Mercury zasługuje na film niekonwencjonalny. Łamiący schematy jak on i z resztą cały zespół. Oni przecież nie bali się eksperymentów. Nie bali się ryzyka. A film choć pięknie pokazujący ich drogę kariery, to jednak zbyt mocno wykorzystuje ograne schematy. I wcale a wcale nie oznacza to, że film miałby pokazać tylko dramatyczne punkty zapalne z całej historii. Czy jak niektórzy sugerują ostatnie chwile Freddiego ku uciesze Akademii. Ale dla takich osobowości muzycznych potrzeba coś więcej niż zwykłe odegranie historii, biografii wyjętej żywcem z Wikipedii, przekutej tylko na scenariusz.
Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że w jakiś sposób Freddie nie staje się nam bliższy. Widzimy jego samotność, trochę naiwność, ale też niepewność siebie, być może wynikającą z jego pochodzenia. Widzimy zmagania z własną seksualnością, ale miłością, którą na poziomie małżeństwa odrzucił.
A z drugiej strony, Freddie zasługuje na to, by pozostać zapamiętanym jako wielkim. Przecież niemal do ostatniego dnia swojego życia, skrywał informacje o swojej chorobie. Nie chciał, by media babrały się w jego życiorysie, a fani oglądali zniszczonego chorobą. Dlatego też film urywa się po koncercie Live Aid, gdy Freddie Mercury wychodzi na scenę jak młody Bóg, odgrywając swoje największe show i porywając na stadionie ponad 70 tysięcy ludzi. Czy takiemu człowiekowi można odbierać wielkość? Kim jesteśmy, by zaglądać mu do alkowy, rozliczać go z błędnych decyzji i próbować przeanalizować jego psychikę. W końcu to on, nie my, stał na scenie i chłonął energię, której my tylko możemy pozazdrościć.
Więc stoję rozdarta, pomiędzy tymi dwoma spojrzeniami. Tymi dwoma wyrokami. To film, więc oczekuję więcej. A jednak film o żywym człowieku – legendzie zmieniającej oblicze muzyki, ale która potrzebuje swojej prywatności.
Wrócę jednak do ostatnich minut filmu. Do słynnego koncertu Live Aid, podczas którego zagrały największe, światowe gwiazdy i szacuje się, że transmisję obejrzało niemal 1,5 miliarda widzów. A to jednak koncert Queen został uznany za najlepszy w historii. I trudno się dziwić, bo odtworzony prawie że z aptekarską precyzją, na dużym ekranie, na dodatek w IMAX, robi ogromne wrażenie. Być może to jeden z najważniejszych momentów filmu, pokazujących wielkość zespołu, ale też pozwalających widzom przeżyć to jeszcze raz w doskonałej jakości. Bo gdy jednak wracasz do domu i oglądasz nagranie na YouTube, to już nie potrafisz odebrać tych samych emocji. To nie ten dźwięk, nie ta energia. „Bohemian Rhapsody” zrobił to doskonale. Kilkanaście minut świetnej muzyki, występu, podczas którego zapominasz, że nie masz do czynienia z Queen, tylko z aktorami.
Gdy dowiedziałam się, że główną rolę w filmie otrzymał Rami Malek, znanego z serialu Mr Robot, to w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. W sumie nie wiem nawet dlaczego. Trudno zagrać tak charakterystyczną i wciąż żywą w naszej pamięci postać. A jednak możecie być spokojni. Malek wywiązał się ze swojego zadania doskonale. Być może wizualnie aż tak bardzo nie przypomina Freddiego, ale robi wszystko, by nim być. Tfu, on po prostu nim jest. Całym sobą, każdym gestem, każdą wypowiedzią. I co tu dużo mówić, skradł całe show, stając na wysokości zadania. Udowodnił, że jest bardzo dobrym aktorem, który nie bał się zmierzyć z legendą. A pozostali? Choć w mniejszym stopniu tak pokazani na ekranie, to jednak doskonale uzupełniający Malika. Członkowie zespołu, Mary – to dobre, drugoplanowe role, które ogląda się przyjemnie.
A co do przyjemności… To film rzeczywiście ogląda się bardzo dobrze. Gdy zapomnimy o oczekiwaniach, gdy damy się ponieść muzyce (która tu jest rewelacyjna, ale przecież to Queen, nie mogło być inaczej!), gdy damy się ponieść entuzjazmowi i optymizmowi, gdy poczujemy te chemię i to co spajało zespół, to nie wyjdziemy z seansu zawiedzeni. Bo to gratka dla fanów i nie-fanów. To przyjemny, dobrze zrealizowany film, bezpiecznie trzymający się znanych ram. Rewolucji nie wprowadza, nie odkrywa nieznanych faktów, a jednak płynie się przez tę historię. Śpiewa się pod nosem znane utwory.
I co tu dużo mówić, ja parę razy miałam ciary, a nawet łezkę w oku. Nie wiem czy z sentymentu, tęsknoty, a może po prostu tak zadziałała na mnie muzyka i sam Freddie Mercury / Remi Malek.