Szukałyśmy płaskiej, betonowej powierzchni, by móc rozrysować prostokąty i wreszcie zagrać w klasy. Nasza ulica, choć zamieszkana przez fajną ekipę, to jednak nie doczekała się asfaltowej drogi. Nie pozostało nam nic innego, jak wybrać się do sąsiednich alejek.
W tylnej kieszeni – paczka kredy.
Z przodu – kamienie, którymi rzucamy.
Na wszelki wypadek – guma (plan alternatywny zawsze trzeba mieć. A kto nie lubi grać w gumę?)
Co prawda to jeden z wakacyjnych dni mojego dzieciństwa. Nie z lat osiemdziesiątych, a dziewięćdziesiątych. I nie w Wielkiej Brytanii, ale w Polsce. Co z tego, skoro lubiliśmy to samo? Szalone wyprawy rowerami, o których rodzice nie zawsze wiedzieli. Podchody, gra w piłkę z chłopakami, łażenie pod wiadukt, by na torach zostawiać monety rozpłaszczane przez pociąg.
Tyle że moje dzieciństwo, w przeciwieństwie do tego opisanego w „Kredziarzu” nie było naznaczone żadną wielką tajemnicą (oprócz tej, kiedy po raz pierwszy pocałowałam się z chłopakiem!) ani tym bardziej zbrodnią. Nawet żadnym dramatycznym wypadkiem (no oprócz rozbicia szyby ręką, gdzie milimetry zadecydowały, że jednak dziś mogę nią ruszać). To jednak nic, gdy wpierw na koleżankę ze szkoły spada część karuzeli w Wesołym Miasteczku, by później znaleziono ją martwą w lesie. Bez głowy.
Tudor bohaterem swej powieści czyni 12-latka, Eda, który wraz ze swoją paczką przeżywa normalne dzieciństwo. Do czasu, bo prócz niespodziewanego wypadku w wesołym miasteczku, do ich miejscowości przeprowadza się dziwny nauczyciel albinos, a matka chłopca otwiera klinikę dla kobiet, w której można legalnie i bezpiecznie przeprowadzić aborcję. W tym wszystkim jest jeszcze wielebny, który za sutanną ma swoje grzeszki, wielkie, zakazane miłości i rzecz jasna zbrodnia, która naznaczy życie chłopców.
Tudor postawiła na narrację dwutorową, gdzie wspomnienia dwunastoletniego chłopca, przeplatają się z jego obecnym życiem – trzydzieści lat później. Mamy więc szanse bliżej poznać relacje najpierw dziecka, a później dorosłego mężczyzny. Jego dziwactwa jak i traumatyczne przeżycia. Nikt nie wie, czy wypadki, które zaczynają przytrafiać się w tej niewielkiej angielskiej miejscowości mają ze sobą coś wspólnego czy też to po prostu zwykły przypadek, a wyjaśnienia należy szukać głębiej. Wiele zdarzeń, tych mniej i bardziej planowanych opiera się na błędnych założeniach. Na decyzjach, które podjęliśmy, nie zastanawiając się nad ich dalszymi konsekwencjami.
Gdybym nie zrobił tego, to być może nie doszłoby do czegoś innego. Gdybać jednak możemy, a Kredziarz zastawia sidła…
Czy Tudor, jako debiutantka, poradziła sobie z gatunkiem? Czy udźwignęła ramy thrillera na swoich barkach i tym samym dostarczyła czytelnikom mądrą rozrywkę na najwyższym poziomie? Na pewno dużo zrobiła tu promocja i tytuły rozdawane na prawo i lewo. Czasem trudno nie ulec czarowi marketingu, gdy obiecują Ci thriller wszechczasów, historię z piekła rodem. Kto nie chce znaleźć swojego książkowego Graala? Choć pewnie większość z Was, jak i ja jest odpornych na te wszelkie, najróżniaste tytuły.
Tudor napisała książkę poprawną. Wykorzystała trochę kontrowersyjnych tematów, mieszając aborcję i kościół i miłość, która nie powinna się wydarzyć. Wydaje mi się jednak, że próbując żonglować tak trudnymi tematami, nie podjęła się ich diagnozy. Są tylko mniejszym bądź większym motorem kolejnych wydarzeń, nie dają jednak czytelnikowi żadnego intelektualnego wysiłku. Nie wywołują dyskusji, pozostawione są same sobie. Wszystko to, choć brzmiące górnolotnie i poważnie, ostatecznie wybrzmiało nieco banalnie. Powiedziałabym, że taka studnia pomysłów często jest eksplorowana na wszelkiego rodzaju warsztatach, bo wszak na „szokujących” tematach najlepiej buduje się historie.
Autorka nie podjęła polemiki z czytelnikiem, koncentrując się na chwytliwych ciosach. I rzeczywiście, powieść o Kredziarzu czyta się szybko, a on sam wcale nie jest tak oczywisty jak sugerowałby opis czy okładka. Same ludziki rysowane kredą na asfalcie okazują się również czymś innym niż wydaje się na początku. Nie jest to historia, która powędruje na szczyty moich osobistych list, jednak ma w sobie urok i tajemnicę.
Napisane poprawnie, do tego wykorzystany obecnie ulubiony motyw twórców, czyli nostalgiczne lata osiemdziesiąte. Z łezką w oku wspomina się swoje bandy takie jak Eddiego: trzymana na smyczy i buntująca się Nicky, głównodowodzący przy kości Gruby Gav, nieco wycofany Hoppo, wiecznie ironizujący i kryjący swojego demona Mickey, czy wreszcie Ed, kujon, zbierający bardzo różne przedmioty. To on wprowadza nas w świat tajemnicy sprzed lat. Wydawałoby się, że taka różnorodność charakterów pozwoli zbudować wiarygodną opowieść z bohaterami z krwi i kości. I choć lecąc przez kolejne zwroty akcji i pędzącą do przody fabułę, nie odczuwamy żadnego dyskomfortu, na sam koniec pozostaje w nas pustka. Jak ten ludzik narysowany kredą. Schemat. Nic więcej.
„Kredziarz” ma wszystko to, co powinien mieć bestseller, a jednak dla mnie wyszło tylko średnio. Autorka doskonale wiedziała jak zbudować swoją powieść, by przyciągnąć uwagę czytelnika. Do przeczytania w pociągu czy po ciężkim dniu w pracy.
Ale po tej książce jednego możemy być pewni: tajemnica, zagrzebana nawet bardzo głęboko, potrafi powrócić. I to ze zdwojoną siłą. A jej konsekwencje nie muszą być wcale dla nas przyjemne.