Zdiagnozować Polskę jest prosto.
Bo albo jesteś z prawej, albo z lewej. Choć tak naprawdę mało kto wie, co znaczy deklaracja po jednej ze stron.
Bo skoro nie popierasz nas, to wielbisz tamtych. Żadnych szarości. Żadnych odcieni. Prawica? Lewica? Słowa padają jak kule z karabinów lecz nic się za nimi nie kryje.
I przychodzi Andrzej Jakimowski ze swoją wrażliwością i stara się postawić diagnozę. Na swój sposób, przez swój pryzmat. Miesza więc kameralną historię pojedynczej jednostki z listopadowymi nastrojami przelewającymi się przez stolicę. Aby dolać jeszcze oliwy do ognia, cofamy się do… 2013 roku. A więc jeszcze nie tak oczywistej patriotycznej, krwistej postawy promowanej w niektórych mediach.
Po której stronie barykady stanął reżyser? A może to właśnie jemu udało się znaleźć kolor szary?
Historia jak to u Jakimowskiego, skupia się przede wszystkim na człowieku. Przez większość filmu oglądamy kameralną opowieść o rodzinie, dla której system okazał się zbyt okrutny. O rodzinie, której przyszło żyć w Wielkiej Warszawie, lecz wizerunkowo dalekiej od tvnowskich szklanych wieżowców i wypolerowanych na błysk mieszkaniach. Tu dominuje szarość. Brud. Zniechęcenie. Prosta, lecz jakże oczywista potrzeba: przetrwanie.
Pewnego razu w listopadzie diagnozuje
Mamusia, zagrana przez Agatę Kuleszę, ląduje na bruku. Pomieszkuje na opuszczonych działkach, w domkach, w których hula wiatr. Swój dobytek trzyma w dwóch wielkich torbach i plecaku. Towarzyszy jej syn, który próbuje znaleźć jej stałe miejsce pobytu. I do tego Koleś. Czarno-biały, łaciaty pies. Wbrew pozorom jest istotnym, choć ciążącym na dalszych losach rodziny, elementem całej układanki. Mamusia to była nauczycielka, eksmitowana z mieszkania, której komornik zajął rentę. Mareczek, syn, to z kolei student prawa, na dodatek wyróżniający się, mający stypendium, dorabiający u znajomego. Widzimy, jak na zajęciach przysuwa się do grzejnika, by choć odrobinę ogrzać ręce. On i ona nie narzekają na swój los, tylko próbują adaptować się do nowych, lecz jakże trudnych warunków.
Przez cały film nie usłyszymy ani jego użalania się nad swoim losem. Andrzej Jakimowski uniknął tanich chwytów, które miałyby w widzu wzbudzić litość i wywołać szybkie łzy. Jest za to historia wielkiego przywiązania Mamusi i Kolesia. Próba ułożenia sobie życia, gdy cały świat zawalił się w jednej chwili. Jest miłość syna do matki. Jest miłość dwójki młodych ludzi.
W ogóle relacja Mamusia – Koleś pokazuje, że nawet w najtrudniejszych momentach, a może właśnie w szczególności takich, człowiek nie potrafi krzywdzić innych. Sam zostaje skopany przez los, więc po co oddawać jeszcze innym. Koleś przypałętał się, a Mamusia przygarnęła go i pokochała. Nie miało dla niej znaczenia, że to właśnie z jego powodu zostaje wyrzucona z ośrodka. Koleś staje się źródłem problemów, co dostrzega Marek i próbuje go porzucić.
Jakimowski pięknie buduje swoje postaci, mające swoje wady, swoje przywary, swoje dziwne przyzwyczajenia. Weźmy choćby Mamusię, która widząc śmieci rozrzucone na ziemi, zbierze je i wyrzuci do kosza. Albo zamknie na kłódkę opuszczony, rozwalający się domek. Bo po sobie porządek trzeba zostawić. Nieważne, w jakiej sytuacji właśnie się znajduje. W mniejszym natężeniu, lecz przecież niedaleko pada jabłko od jabłoni, działa Marek. Gdy włamuje się do swojego byłego mieszkania, podlewa pozostawione same sobie kwiatki. By ostatecznie je zabrać na dach i tam o nie dalej dbać. Portretując swoich bohaterów, Jakimowski skupia się nie tyle na ogóle, co na szczegółach, które ostatecznie definiują nas, ludzi. To drobne gesty, słowa, które świadczą o naszej postawie i charakterze.
Warszawski (nie)blichtr
Dlatego tak bardzo nie pasują tu ostatnie sceny z Marszu Niepodległości urządzonego przez „prawdziwych patriotów”. Są one nieco doklejone na siłę, byleby pokazać brutalność działań i zachowanie polskiej młodzieży. Warszawa wyrasta na kolejnego bohatera filmu, z jej kontrastami, z jej nastrojami, a przede wszystkim biedą, której wcale nie dostrzegamy na co dzień. Bo kto, myśląc o Warszawie, zastanawia się nad squatami, opuszczonymi komórkami, schroniskami dla bezdomnych. Kto będzie myślał o studencie, który próbuje pomoc bezdomnej matce? Kto myśli o stolicy w kategoriach brudu, szarości, niebezpieczeństwa?
Bo taka jest Warszawa Jakimowskiego. Pozbawiona błysku, czystości, bogactwa.
Wróćmy jednak do Marszu. To w końcu on stanowił punkt wyjścia dla reżysera. Ostatnie sceny filmu, choć powiązane z główną historią, nie stanowią żadnego podsumowania. Żadnej diagnozy. Wprawiają w osłupienie, bo nie zdajemy sobie sprawy ze skali zjawiska. Zjawiska, na które obecnie jest przyzwolenie. Marsz więc jest, teoretycznie wpływa na losy rodziny, ale jednocześnie nie splata się z nią na tyle, by w widzu zaczęło bić mocniej serce. Dramatyczne ujęcia są tylko podpórką dla historii. Niczym więcej. Brakuje więc emocjonalnego zaangażowania. Bo dążąc do finału, reżyser nieco oddalił się od Mamusi i Mareczka.
Warto jednak zaznaczyć, że aktorsko film się broni, choć może nie w każdym momencie. Agata Kulesza to oczywiście klasa sama w sobie. Aktorka doskonale wcieliła się w rolę Mamusi. Grzegorz Palkowski, który wyrasta na głównego bohatera, poradził sobie równie dobrze. Zagubiony chłopak, który próbuje pomóc matce. Nieco skołowany, nieco przerażony, lecz cały czas oddany i nie poddający się losowi.
„Pewnego razu w listopadzie” to film nierówny. Połączenie dwóch, zupełnie różnych wątków, nie wyszło tak, jak wyjść powinno. Skupiając się na jednym z nich, film wyszedłby autentycznie i z pewnością bardziej emocjonalnie. Co Jakimowskiego na pewno by się udało. W tym obrazie nastąpiło pewnego rodzaju rozwodnienie, które było zbyt duże, by mocno związać się z bohaterami.
Z jednej strony pesymistyczny, bo pokazujący przygnębiającą rzeczywistość w naszym kraju, gdzie zwierzę może mieć więcej prac niż człowiek, gdzie przez ulice przelewa się fala nienawiści. Z drugiej, pomimo wszystko z ekranu wylewa się pozytywna energia. Bo przecież niejedna osoba poddałaby się w obliczu takich okoliczności. Film nie zalewa nas tylko negatywnymi emocjami, a raczej splata oba światy.
Jedno jest pewne. Film warto obejrzeć, bo wychodząc z kina, długo o nim myślisz. O tych wszystkich obrazach i słowach, które padają. Zastanawiasz się nad niesprawiedliwością, całym tym światem ukrytym pod błyszczącymi osłonkami. Ciebie też to może spotkać. Pytanie: jak sobie z tym poradzisz.
Nie jest to film doskonały. Najważniejsze jednak, że nie pozostawia obojętnym. Nie daje o sobie tak szybko zapomnieć.