Wyobraź sobie, że namiętnie pożerasz książki fantasy, grasz w RPG, a Twoja wyobraźnia wchodzi na najwyższe obroty. Nawet ścieżki w lesie przypominają Ci o drodze pokonanej przez Drużynę Pierścienia. Teoretycznie w szkole jesteś dziwakiem. Nie grzeszysz urodą, dziewczyny mają Cię głęboko w…, fascynuje Cię za to nauka. I za to nauczyciele Cię uwielbiają.
Przypomnij sobie, co robiłaś mając 12 lat. Pewnie wsiadałaś na rower i gnałaś co sił do koleżanki, co mieszkała przy sąsiedniej ulicy. Być może Twoja mama nawet nie wiedziała, gdzie obecnie jesteś. Może rzuciłaś tylko, że będziesz gdzieś na osiedlu. A może pójdziesz na boisko pograć w piłkę. Pewnie, rodzice się martwili, ale nie zakładali Ci jeszcze smyczy. Wiadomo, świat wydawał się wtedy spokojniejszy, z mniejszym ruchem… bez potworów w ludzkiej skórze…
A jednak potwory są. I mogą się obudzić, gdy naciśniesz nie ten przycisk. Gdy twa dorosła ciekawość uwolni siły, do których nie powinnaś się nawet zbliżać. Ale wiecie, eksperymenty, nauka, chęć władania światem i pragnienie poskromienia wszystkiego, co się rusza, bycie zwycięzcą. Więc nie słuchając głosu młodszych, bo oni się nie znają, próbujesz władać ludzkim umysłem…
„Stranger Things” to serial zbudowany nie tyle na oryginalności scenariusza, co na znanych motywach, dzięki którym śledziło się przygody grup nastolatków i małolatów. To serial, który wykorzystuje nasze lęki, niepokoje i nieufność wobec instytucji rządowych. Dzięki rozpisaniu historii na kilkanaście odcinków udało się zbudować klimat, którego często brakuje w pełnometrażowych produkcjach. Udało się pociągnąć kilka wątków, które (jak na razie) rozwijają się i nie są porzucane znienacka. „Stranger Things” zestawia ze sobą naiwność dzieci, których wyobraźnia podsyła najgorsze scenariusze z lokalną policją, która zaczyna dostrzegać dziwność wydarzeń w miasteczku i wreszcie władzami rządowymi, które za drutem kolczastym i wysokim ogrodzeniem próbują okiełznać nieznaną, mroczną siłę. Zło, dobro, rzeczywistość i inny wymiar mieszają się tu, tworząc obraz bardzo zjadliwy, wręcz smakowity. Odcinki się nie ogląda, a pochłania. Ostatni raz taki zasysacz włączył mi się przy… oglądaniu „Gotowych na wszystko”. „Stranger Things” mogłabym obejrzeć w jeden weekend, nawet nocą (choć akurat w moim przypadku to dosyć ryzykowane, nocna wędrówka do toalety, mogłaby zakończyć się pobudką wszystkich domowników), tyle że obowiązki zmuszały do rozłożenia serialu na raty. Choć wiecie, rekompensowałam to sobie, 5, 10 minutami kolejnego odcinka. I bach do łózka, czekanie, kiedy dziecko pójdzie znów spać, na wieczór i wolną chwilę. Tak, „Stranger Things” się pochłania jak Demogorgon atakuje. Siup i nie ma.
Wspomnienia z lat 90-tych
Dla mnie „Stranger Things” to powrót do dzieciństwa”
- Budowania namiotów przy wykorzystaniu zwykłego koca, krzeseł, kanapy i książek.
- Kopania fortu w piaskownicy, w którym znaleźć można było nawet piaskowe półeczki!
- Wielogodzinnych rozgrywek w gry planszowe i karciane.
- Tworzenia parku jurajskiego z roślin i gumowych dinozaurów.
- Wyprawy rowerem pod wiadukt i kładzenia monet na torach.
- Pierwsza po kryjomu przeprawa rowerowa do KFC w Łodzi.
- Piwnicy, w której chowaliśmy się podczas toczonej podwórkowej wojny, a której baliśmy się jak nic innego… W końcu tam, za wielgaśną skrzynią z ziemniakami czaiło się to „Coś”.
I wiele, wiele innych, których nie sposób tu przytoczyć. Wyszedłby referat o zabawach z lat dziewięćdziesiątych, a nie opis serialu (choć ten rozgrywa się w latach osiemdziesiątych). Ale właśnie tym on jest. Zlepkiem wspomnień, które przelatują przed oczami, bo sama jeszcze dobrze je pamiętam. Nawet jeśli osadzone w innej rzeczywistości i… nieco innym czasie. Bo fabuła i klimat to jedno, a nostalgia drugie. Chciałoby się powrócić do tych chwil z dzieciństwa: beztroskich, pełnych marzeń i… wyobraźni. Tutaj więc banda dzieciaków gra całą sobotę w Dungeons & Dragons, wsiada na rower i jeździ bez celu po okolicy, zmaga się z chuliganami ze szkoły, a kontakt z dziewczyną napawa ich lękiem. Najważniejsze jednak, że razem, że wspólnie, z zaufaniem i wiarą, że można liczyć na najlepszych przyjaciół. Nawet jeśli ta wiara może kilkukrotnie zostać wystawiona na próbę.
Młodzi i zdolni
Zawsze miałam problem z filmami, w których dzieciaki odgrywały główną rolę. Do kina familijnego byłam uprzedzona, na wszystkie fantazyjne opowieści o dziewczynkach, koniach, grupkach chłopców, którzy znowu nabroili bądź ratują miasteczko przed kolejnym skąpym przedsiębiorcą, dostawałam alergii. Później nic się nie zmieniło, a wiele dziecięcych ról tylko udowadniało, że trudna jest rola aktora dziecięcego… A tu proszę, przychodzi „Stranger Things” i zmienia cały mój światopogląd. Fakt, że to nie kino familijne, ale można by rzec, że przecież takie są korzenie serialu. W końcu to chłopcy z Jedenastką są trzonem opowieści. I… o dziwo, to właśnie oni wymiatają. W przeciwieństwie do co poniektórych ról nastolatków. Uwielbiam Mike’a, Dustina, Lucasa. I rzecz jasna Jedenastkę. Widz nie miał możliwości zżyć się z Willem, gdyż to właśnie on znika. I to w pierwszym odcinku. Szach prach i aktora nie ma. Jak jednak wynika ze zwiastunów, drugi sezon opiera się głównie na jego roli i doświadczeniach zebranych w innym, mrocznym wymiarze.
A dorośli? Winona Ryder zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Zagrała przekonująco, dramatycznie, a jednocześnie błyskotliwie. Doskonale pokazała matkę, która zrobi dla dziecka wszystko, nawet jeśli otoczenie będzie uważało ją za wariatkę. Nieco gorzej (co nie znaczy źle) wypada David Harbour. Zbyt mocno zblazowany. Za długo nijaki. Dlatego mam z nim pewien problem. Z jednej strony jego historia, doświadczenia i ostatecznie wylądowanie w miasteczku na zadupiu, nie pozwalają na stworzenie energetycznej, pełnej pasji postaci, ale… Ale nie trafił do mojego serducha. Pod tym względem lepiej wypadł choćby Matthew McConaughey w „Detektywach”.
Muzycznie elektronicznie
Gdy pisze ten tekst, słucham soundtracku z serialu. Nawet nie widząc ulubionych postaci, nawet nie śledząc Demogorgona, czułam ciary na plecach. Muzyka została rewelacyjnie osadzona w klimatycznej scenerii miasteczka. Razem z ciemnymi, pełnymi mroku kadrami, wciąż i wciąż wzbudzała niepewność widza. W punkt trafiona, w punkt dostrojona. Wymieszana z hitami z lat 70 i 80, doskonale podkreślała emocje bohaterów i sugerowała nadchodzące wydarzenia. Co tu jednak dużo mówić: to właśnie główny motyw serialu świetnie wprowadził w klimat opowieści. Za przygotowanie muzycznej oprawy odpowiedzialna była dwójka muzyków: Kyle Dixon II i Michale Stein.
A te kadry. Ten mrok, to światło przebijające się przez ciemność! Patrzysz, słuchasz i wkręcasz się w historię dzieciaków jeszcze mocniej. Coraz bardziej. Wsiąkasz w serial, tęsknisz za dzieciństwem i jednocześnie dziękujesz, że twoja wyobraźnia nie podsuwa Ci potworów schowanych pod łóżkiem.
Warto jednak podkreślić jedną rzecz. „Stranger Things” nie jest horrorem. Przynajmniej dla dorosłego widza, który takich sztuczek i zabiegów naoglądał się niejeden raz. To raczej kino przygodowe z elementami horroru. Komedia wymieszana z dramatem. Trudno zakwalifikować serial do jednego gatunku, bo stanowi on świetny miks. Strawny i sprawnie zrealizowany.
Czy jednak „Stranger Things” jest serialem doskonałym?
Nie. Fabuła wcale nie jest oryginalna, a sam pomysł powrotu do lat osiemdziesiątych też nie jest odkryciem. Na rynku serialowym pojawia się coraz więcej tytułów stylizowanych na minione dekady. Ale… ale twórcom udało się coś, co często ginie w innych produkcjach: klimat, nastrój, nostalgia, bohaterowie z krwi i kości i przede wszystkim ciągły niepokój (nie mylić ze strachem!). Czekasz, co się wydarzy dalej, choć z pewnością rozwiązania scenariuszowe nie zaskoczą się przez większość serialu. I to jest w nim piękne: świetne ogranie schematów i przywołanie wspomnień.