Nie lubisz filmów wojennych? Ja też nie! Dlatego koniecznie wybierz się na „Dunkierkę”. Na zachętę mam dla Ciebie 6 powodów, dla których warto iść do kina na najnowszy film Nolana!
1. Bo poczujesz bezsens wojny i jej przerażające konsekwencje
„Dunkierka” to film oparty o bardzo prostą fabułę. Bardzo prostą. Bo choć Nolan przedstawia ewakuację ponad 300 tysięcy żołnierzy z francuskiego wybrzeża. I sięga przecież po historię, po fakty, po konkretne wydarzenia, to cały film można sprowadzić do takiego krótkiego podsumowania (nawet opis na filmwebie składa się z dwóch bardzo krótkich zdań): zastajemy żołnierzy na plaży, którzy muszą jak najszybciej z niej uciec, by uniknąć śmierci z rąk Niemców. I w sumie tyle, bo choć oglądamy trzy perspektywy (z powietrza, wody i lądu) i spoglądamy na wojnę oczami różnych bohaterów, to przecież ich główny cel sprowadza się do jednego: przeżyć i uciec. Żadnych fabularnych zwrotów akcji, żadnych dialogów z drugim, trzecim i dziesiątym dnem. (Nie)zwyczajna historia, którą da się streścić w 30 sekund. A tu mamy 107 minut filmu.
Niedługi scenariusz (podobno liczył 76 stron) podkreślił tylko to, czym naprawdę jest wojna. To, z czego doskonale zdajemy sobie sprawę, tu wybrzmiewa jak Edyta Górniak na pamiętnym występie na Eurowizji (tak, zawsze mam ciary!) Film wypełniony po brzegi emocjami, choć nie znamy zbyt dobrze żadnego z bohaterów. Nie znamy ich motywacji (możemy tylko snuć teorie spiskowe), nie znamy przeszłości. Są tu i teraz. Bo czy w danym momencie może liczyć się coś więcej niż ta chwila, w której walczysz o przeżycie? W trakcie seansu i długo po nim pozostaje Ci w głowie tylko jedna myśl: po co to wszystko? Wbrew pozorom podkreśla to przemówienie Churchilla – z jednej strony mówiące o pewnym sukcesie, z drugiej przepełnione goryczą. Bo to tylko ucieczka. Nie przybliżająca w żaden sposób do zwycięstwa.
Aby tego dokonać, Nolan wcale nie musiał sięgać po krwawe, słynne bitwy. Nie musiał nawet przedstawiać wroga, choć czasem trafiał się na niebie niemiecki bombowiec. Nie musiał rozrzucać flaków i epatować przemocą. Pokazał tylko jak ogromne morze mężczyzn czeka na ratunek. Czyjś brat, mąż, syn. Czyjaś ukochana osoba, która mogłaby spędzać właśnie czas z najbliższymi. Oni czekają. Albo na śmierć, albo na pomoc. A ponadto każdy z nich czuje się przegrany i do ojczyzny wraca z opuszczoną głową.
2. Bo czas goni nas
Christopher Nolan po raz kolejny udowadnia, że to właśnie czas jest jego największą bronią. Związał ze sobą trzy historie, które nie dość, że rozgrywają się w innej przestrzeni (lądowej, powietrznej i wodnej) to na dodatek w innej jednostce czasowej. Tak więc przez godzinę obserwujemy pilota (w tej roli Tom Hardy), który leci w kierunku Dunkierki i czyści niebo z wrogich bombowców. Przez jeden dzień obserwujemy właściciela stateczku, który płynie po żołnierzy uwięzionych na plaży. I wreszcie przez jeden tydzień obserwujemy samych żołnierzy, którzy próbują się wydostać z Dunkierki. Nolan tak umiejętnie żongluje poszczególnymi scenami, że my, jako widzowie, zatracamy się w osi czasu, wczuwamy się w sytuację bohaterów i dopiero na sam koniec przypominamy sobie, że przecież każda przestrzeń rządzi się innym przyspieszeniem czasowym. Każda oś fabularna wydaje się więc trwać tyle samo, a jednak jest w różnym stopniu intensywna. A mimo to na sam koniec znajdują punkt przecięcia.
Mało tego, Nolan do spółki z Hansem Zimmerem stworzyli wizualno-muzyczny spektakl, który uderza w najczulsze struny. Emocje, upływ czasu i widmo nadchodzącej katastrofy podkręca tykający w tle zegar. Długo o nim nie zapomnicie i za każdym razem, gdy usłyszycie w pobliżu tykanie, z pewnością przypomnicie sobie o „Dunkiercie”.
3. Bo emocje sięgają zenitu
Naprawdę nie przesadzam! Czułam, jak wciskam się w fotel, jak zapieram się nogami (to samo mam, gdy jeżdżę z mym lubym, a on lubi szybko jeździć), jak zaciskam pięści i po raz setny wypowiadam w myślach: no przecież Wam się uda! I tak – nie zaspoileruję Wam filmu, jeśli powiem, że się uda, natomiast, co się stanie z poszczególnymi bohaterami spektaklu wojennego, musicie zobaczyć sami. A już tak zupełnie między nami, to i dreszcze miałam wielokrotnie, szczególnie w scenach, gdzie woda odgrywała znaczącą rolę. I rzecz jasna pilot robił furorę, bo przecież latał między tymi niemieckimi bombowcami, wiedząc, że każdy uwolniony, niemiecki pocisk, to stracona szansa na ratunek dla tysięcy żołnierzy. Ogromna odpowiedzialność. I stres, bo w tym przypadku czas wiązał się z ubywającym paliwem.
I gdybym jeszcze te wszystkie filmy wojenne kochała, a samą wojnę uważała za coś niezbędnego mi do życia. A tu proszę, serducho biło szybciej, spocone ręce… Istne szaleństwo emocji!
4. Bo muzycznie to majstersztyk
Każde widowisko filmowe powinno być podparte muzyką, która wywoła u widza jeszcze więcej emocji. I zapamięta ją na długie chwile, by o dowolnej porze dnia i nocy bezbłędnie wskazać, z jakiego filmu pochodzi dany utwór. Przecież nie pomylicie się z Władcą Pierścieni ani motywem muzycznym z „Gry o tron”. No i Hans Zimmer po raz kolejny nie zawiódł. Muzycznie film spełnia się rewelacyjnie. Łącznie ze wspomnianym tykającym zegarem. Niczym odpalona bomba bądź rzucony granat… Odmierzają czas, ale nie wiesz jeszcze, jakie zniszczenia spowodują. Wiesz tylko, że musisz się pośpieszyć. Muzyka doskonale uzupełnia historię, podbija ich moc i sprawiając, że siedzenie w kinowym fotelu staje się naprawdę trudne.
5. Bo jest na co popatrzeć
Oczywiście, na aktorów też można, bo z pewnością Harry Styles przyciągnął rzesze fanek, jak i Tom Hardy, choć niemal przez cały czas ukryty pod maską pilota. Ale ja nie o tym, bo aktorzy to jedno, a zdjęcia to rzecz druga, a w tym przypadku nawet pierwszorzędna. A gdy dodamy do tego taki smaczek jak prawdziwe niszczyciele zamiast CGI, to naprawdę zaczyna to wyglądać bardzo sensownie. Zdjęcia do filmu są fenomenalne i podobnie jak muzyka budują od samego początku napięcie. Realizm podkreśla ogrom przedsięwzięcia jak i dramat samych żołnierzy. Wydaje się, że mierzą się z niemożliwym, a ich los jest przesądzony. Ujęcia z lotu ptaka pokazują pustą plażę wypełnioną marionetkami wojennej machiny.
6. Bo nie pada tu za dużo słów
Bolączką wielu filmów jest tłumaczenie bohaterów, nierzadko rzeczy oczywistych dla widza. Co oczywiście próbuje związać nas z wykreowanymi postaciami, wytłumaczyć zagmatwaną fabułę. Czasem jednak padnie o jedno słowo za dużo (jak w „Interstelarze”), by popsuć całą atmosferę filmu i przypiąć mu łatkę pseudofilozoficznego bełkotu. Tu nie pada żadne zbędne zdanie, jest jedynie wymagane minimum. Bo czy na wojnie miałby ktoś czas, siłę i ochotę na prowadzenie długich dialogów i zastanawianie się nad sensem życia? Niewiele słów, a mimo to wiele emocji. Brak patosu znanego z amerykańskich filmów (ok, pod koniec wybrzmiewa kilka patriotycznych nut) dodatkowo nakręca pozytywnie do filmu. I jak dla mnie staje się to pewnego rodzaju wisienką na torcie. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że nie ilość, a jakość, i czasem mniej słów, tym lepiej dla wszystkich. Zdrowie psychiczne po seansie zachowane.
„Dunkierka” to film, który trzeba obejrzeć w kinie. Wsłuchać się w tykanie zegara, usłyszeć warkot samolotów, nasłuchiwać kolejnego wystrzału. Poczuć ogrom i bezsens wojny. Poczuć tragizm żołnierzy.
Z pewnością zapamiętacie silne emocje. Przerażenie. I upływające sekundy, godziny, dni.
Oglądaliście film? Dopisalibyście coś do listy czy film zupełnie nie przypadł Wam do gustu? A może dopiero idziecie do kina?