Na pierwszy rzut oka: Gra o tron, siódmy sezon, odcinek pierwszy (S07E01)

  20 lipca, 2017

Nadchodzi zima. W środku lata. Być może zimowa premiera lepiej wpisałaby się w klimat serialowej „Gry o tron”, ale spoglądając na atmosferę w polskim Sejmie, trudno było wybrać lepszy moment. Tak, oczywiście, to zbieg okoliczności, a jednak zima i Inni nadchodzą. Zbliżają się do Muru, wtedy już nic nie będzie takie samo.

U nas też nie


4

Włączasz telewizor i jesteś przerażony. Nieważne, jaką opcję polityczną popierasz, bo tak naprawdę to jest cyrk na kółkach. Gra o tron, w której tron zajmuje manipulowany człowiek, a cała wojna rozgrywa się w kuluarach. Tfu, publicznie na oczach widzów, którzy mogą spokojnie usiąść z popcornem w rękach, bo o to rodzi nam się wieloodcinkowy serial. Na żywo, bez scenariusza, z pełną plejadą gwiazd.

Nie bez przyczyny pojawia się tu nasza polska polityka. Bo „Gra o tron” to doskonały przykład tego, jak łatwo niszczyć i szerzyć nienawiść. W imię władzy, która prędzej czy później i tak się skończy. Przyjdzie ktoś inny. A zwykły człowiek zostaje sam, ze swoimi problemami i bagnem, w które został wpędzony przez wyżej postawionych. Na wojny (te nasze polityczne) jak i te serialowe, ktoś skądś musi brać pieniądze. Bo przecież nie ma nic za darmo, prawda? Dadzą Ci w jednej chwili, by z drugiej strony, w mniej spektakularny sposób zabrać.

Już z tego powodu po „Grę o tron” powinien sięgnąć każdy z nas. Bo choć to przejaskrawiony przykład tego, jak może wyglądać walka o władzę, zmusza do zastanowienia się, jak to wygląda u nas. I czy rzeczywiście współczesna polityka tak bardzo różni się od tej średniowiecznej.

Popatrzmy na taką Cersei, która w pierwszym odcinku najnowszego sezonu stoi na świeżo pomalowanej mapie Siedmiu Królestw. Choć to władczyni, którą można podziwiać, to właśnie ona od samego początku pociągała za wszystkie sznurki i doskonale planowała każdy ruch. To, że nie zawsze wszystko szło zgodnie z planem – bunty się uciszy, przeciwników zetnie, w najlepszym przypadku zamknie w celi. Niczym Jarosław ma ambicje by władać i rządzić wszystkimi. Decydować o życiu, śmierci, prawie i sprawiedliwości. Gdy spoglądamy na nią stojącą na mapie, wiemy, że to kobieta nie przebierająca w środkach, nie cofająca się przed niczym, równająca wrogów z ziemią, broniąca swoich najbliższych do ostatniego tchu. Może Jarek nie będzie bronił Beaty, ale przecież nie pozwoli zapomnieć o swoim bracie. A kto śmie wspomnieć jego imię, zaraz zostanie postawony do kąta.

Lecz jak wiemy, taka taktyka rzadko bywa skuteczna. W końcu czeka nas już nie bitwa, a wojna. W końcu widzimy mknących do Muru Innych, którzy wyglądają przerażająco. Nie cofną się przed niczym, bo zmiana jest nieuchronna. Pytanie, jak się ona dokona. Jon Snow powstały ze zmarłych stoi na czele Północy, by bronić swej ziemi. U jego boku stoi siostra, Sansa, która powoli wyrasta na pewną siebie kobietę. Nie naiwną dzierlatkę, ale kobietę, która wie, że życie to nie tylko jednorożce i różowe landrynki. A bycie księżniczką wcale nie oznacza splendoru, miłości, pochlebstw.

W pierwszym odcinku dostajemy wszystkich, którzy pozostali i liczą się w Grze o tron. Dostajemy choćby migawkę każdego, kto może jeszcze zamieszać w walce o królewski tron. Być może jednak wszystko to okaże się złudne, bo przecież prawdziwe niebezpieczeństwo zbliża się z zupełnie innej strony i każdy, niezależnie od przynależności, powinien stanąć ramię w ramię. Pamiętajmy, że historia lubi zataczać koło i to co obecnie wygląda na „wojnę domową” może przerodzić się w prawdziwe przepychanki międzynarodowe. W końcu sąsiedzi lubią wykorzystywać naszą słabość wygenerowaną przez wewnętrzne nieporozumienia.

Cieszy mnie pewna tendencja w serialu, która tak mocno wykrystalizowała się w pierwszym odcinku siódmego sezonu. To jak w świecie zdominowanym przez mężczyzn, a którzy wybili się w pień, to właśnie kobiety wysuwają się na pierwszy plan. To one zaczynają rozdawać karty i trzymają rękę na pulsie. To kobiety zaczynają podejmować decyzje, które mogą odmienić losty Westerowskiego świata. To kobiety udowodniły, że przetrwają największą hańbę, największe upokorzenie i odrodzą się jak feniks z popiołów, jeszcze silniejsze, jeszcze mocniejsze, już nie tak kruche. Mężczyźni, unosząc się w swej dumie, szybko znaleźli się w grobach, które sobie sami wykopali.

A na deser sceny z Cytadeli, gdzie to Samweel Tarly musi mierzyć się z codziennością ucznia chcącego zostać Maesterem. Jego marzenie o studiowaniu starych ksiąg szybko zostało spuszczone do…. klozetu. Twórcy, choć dosadnie, to jednak z pewną dozą humoru, ukazali jak rzeczywistość bywa brutalna, a spełnione marzenie wcale nie musi wyglądać tak… jak sobie to wymarzyliśmy.

Po pierwszym odcinku jestem więcej niż zadowolona. Czekałam na niego jak w dzieciństwie na bożonarodzeniowy prezent. Bojąc się jednocześnie, że gdy opadnie ozdobny papier, prezent okaże się wielkim rozczarowaniem. „Gra o tron” rozpoczęła sezon porządnym tupnięciem i oby każde kolejne było potężniejsze i dostarczyło widzom finał, na który tak czekają.

Tym samym „Gra o tron” będzie dla nas małą lekcją. I że władzy nie można zostawić samej sobie. Bo inaczej zostaniemy w chacie z decyzją czy zabić córkę sztyletem, czy pozwolić umrzeć jej z głodu.

[mc4wp_form id="3412"]


%d bloggers like this: