Największe pragnienie zemsty, napastliwe, nie dające się usidlić, rodzi się, gdy zło dotyka najbliższych. W szczególności tych najmłodszych i bezbronnych, którzy nie są w stanie poradzić sobie w sytuacji zagrożenia. „Labirynt” o takich przerażających demonach stara się opowiedzieć, wprowadzając widza w gęstą, mroczną atmosferę, w której zło osiedliło się już dawno temu.
Sam plakat, choć tendencyjny, wręcz iskrzący filmową banalnością, sugeruje nie tylko pojedynek pomiędzy dwiema głównymi postaciami, ale także zapowiada niełatwą historię, w której dominują negatywne emocje oplatające każdego, kto spróbuje się z nimi zmierzyć. Gdy jesteśmy przy całej marketingowej oprawie, warto dodać, że angielski tytuł „The Prisoners” lepiej oddaje charakter filmu, w którym „więźniów” mamy bez liku. Dosłownych, jak i potraktowanych w przenośni, uwięzionych we własnym cierpieniu czy obsesjach. Choć i „Labirynt” wbrew pierwszym skojarzeniom, nie jest tak oczywisty, jak mogłoby się wydawać. Bowiem przedstawiona w filmie sprawa okazuje się nie tak łatwa do rozwiązania.
Wszystko zaczyna się, gdy dwie sześcioletnie koleżanki, których rodzice spotykają się na kawkę i herbatkę, wychodzą pobawić się na dwór. Ma ich pilnować starsze rodzeństwo, choć oczywiście nie trudno się domyślić, że nic nie wiedzieli o wyjściu młodszych sióstr. Aż wreszcie zaczynają się poszukiwania, przypominanie istotnych szczegółów przez najbliższych. Pojawia się policja, która po wielu godzinach odnajduje pierwszego podejrzanego. I tu zaczynają się schody. Jakie? Nie chcę chwilowo nic Wam zdradzać, bo przecież popsułabym Wam tylko zabawę. To jak w „Zaginionej dziewczynie” – każdy szczegół ma znaczenie, a zakończenie może być dla wielu zaskoczeniem. Nie tylko ze względu na sprawcę, ale i pewien niewyjaśniony wątek. Co dodaje pewnego realizmu, bo przecież nie wszystko musi mieć swój happy end.
Błąkanie się w Labiryncie
„Labirynt” to film, który wciąga. Pochłania. Trudno się z niego wyzwolić, nawet jeśli płyta DVD zostanie już dawno wyłączona. Sama historia kręci się bowiem w głowie i nie przestaje wywoływać pytań. Widz jest bezbronny i wystawiony na promieniowanie ludzkiego zła. Już pierwsze kadry nie zwiastują niczego dobrego. Niby błaha sytuacja – ojciec uczy strzelać syna. Później pozornie niewinne spotkanie, które przecież, według wszelkich prawideł nie powinno zakończyć się zaginięciem dzieci. Podobne wydarzenie opisała w swojej powieści „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” Małgorzata Warda. I tam mała, znudzona dziewczynka wychodzi na zewnątrz i nie wraca do domu. Znika, pozostawiając w rozpaczy całą rodzinę.
Tak naprawdę w filmie mamy dwóch bohaterów. Dziewczynki schodzą na dalszy plan, choć to przecież one stają się pretekstem do opowiedzenia historii. Nie tylko o porwaniu, ale przede wszystkim obsesji, która może obezwładnić każdego, nawet pozornie przygotowanego na wszystko mężczyznę. Nie oglądamy więc scen związanych z przetrzymywaniem dziewczynek. Nie wiemy, czy żyją, czy są torturowane. Jesteśmy w podobnym położeniu, co ojciec (a w zasadzie dwóch ojców) oraz detektyw. Reżyser skupił się na Kellerze Doverze (granego przez Hugh Jackmana), który za wszelką cenę próbuje dowiedzieć się, gdzie znajduje się jego córka oraz detektywie Lokim (w tą postać wcielił się genialny Jake Gyllenhaal). Obsesja pierwszego z nich jest oczywista. Z kolei Loki to człowiek, o którym nie wiemy nic. Jedynie z ust kapitana dowiadujemy się, że jest to detektyw ze 100-procentową skutecznością. Tylko i aż tyle. Jest młody, ma charakterystyczny tik nerwowy (zbyt często mruga oczami), tatuaże na rękach i przemęczoną twarz wypełnioną smutkiem (?), żalem (?). Loki to człowiek, który próbuje wszelkimi (legalnymi) sposobami rozwikłać sprawę. Być może właśnie przez zbyt duże oczekiwania wobec samego siebie i jednocześnie duże zmęczenie, nie dostrzega pewnych oczywistości, być może zaczyna popełniać błędy, których nie powinien robić doświadczony policjant.
Film staje się pojedynkiem. Pomiędzy policjantem a nieuchwytnym porywaczem. Pomiędzy ojcem a rzekomym porywaczem. Pomiędzy policjantem a ojcem. Reżyser podrzuca nam kilka tropów, które wydają się pod koniec niemal oczywiste. Nie wpływa to jednak na napięcie, strach, nienawiść, którą zaczynamy odczuwać podczas seansu. Świetna gra aktorska Jackmana i Gyllenhaala sprawia, że duet nabiera dodatkowego smaku i wypełnia się niezbędnymi emocjami. Pomiędzy aktorami iskrzy, co wyraźnie przekłada się na jakość prowadzenia swoich bohaterów. Jest jeszcze nasz podejrzany, Alex Jones, zagrany przez Paula Dano. Świetna, niejednoznaczna postać, którą trudno rozszyfrować. Czy rzeczywiście jest upośledzony i nie jest w stanie normalnie rozmawiać czy to gra, za którą stara się ukryć swoje trupy? Dano spełnił swoje zadanie i stworzył bardzo charakterystyczną, drugoplanową postać, która trzyma w niepewności do samego końca.
Ja jednak zakochałam się w zdjęciach, które są fantastyczne. Wybranie odpowiedniej pory roku, która podtrzymuje posępność obrazu, idealna, szaro-bura kolorystyka z jesienno-zimowych dni. Chłodna, mroczna stylistyka wprowadza widza w równie ponury nastrój, potęgując negatywne emocje pojawiające się podczas seansu.
A jednak „Labirynt” to nie ideał
Film okazał się strzałem w dziesiątkę. Idealnym na posępny, zimowy wieczór. Dostarczającym wiele emocji, zmuszający do myślenia. Trudno się jednak opędzić od myśli, że reżyser Denis Villeneuve wraz z scenarzystą Aaronem Guzikowskim poszli na skróty. Dostarczyli widzowi świetny thriller, ale zapomnieli o… postaciach. Chciałoby się wiedzieć więcej o detektywie Lokim, który nie wygląda na zwykłego gliniarza. Chciałoby się wiedzieć, dlaczego Dover jest, jaki jest, jaki wpływ miała na niego śmierć ojca (bo z historii można wywnioskować, że z pewnością miała), dlaczego Bob Taylor miał aż taką obsesję na punkcie labiryntu?
Pytania można mnożyć. I tak jak sama konstrukcja historii daje do myślenia, tak brakuje głębszego rysu postaci. Takiego, który by postawił kropkę nad i. Takiego, który pozwoliłby wyłączyć napisy końcowe i stwierdzić – tak, to jest genialny film.