Świat poznał Hitlera. Pana z równo przystrzyżonym wąsikiem i zaczesaną na bok grzywką.
Świat poznał Stalina. Odsłonięte czoło, gęstwina wąsów pod dużym, przyciągającym wzrok nosem.
A czy świat dobrze poznał Trujillo? I czy Ty poznałeś Trujillo? Wysportowanego, zdyscyplinowanego pana z drobnym wąsikiem, zawsze dbającego o prezencję, czystość i elegancję?
Rafael Leonidas Trujillo urodził się w 1891 roku, w biednej, nieliczącej się rodzinie. Jednak żołnierska dyscyplina i ambicja zaprowadziły go na najwyższe szczeble politycznej kariery. Od 1930 roku objął najwyższą władzę w Dominikanie. Udało mu się uchronić kraj przed zalewem biednych Haitańczyków. Udało mu się nawiązać bardzo dobre stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Dał pracę większości swoich rodaków. Otworzył zakłady, farmy, fabryki. Był ojcem chrzestnym tysięcy dzieci, którym co roku wręczał podarki i to nie w małych kwotach. Organizował huczne święta, podczas których ludność mogła się bawić i odpocząć od trudów pracy.
Trujillo. Trujillo. Trujillo. Nazwisko to pojawiało się wszędzie. Na jego cześć nazywano ulice, a nawet miasta. Trujillo, biedny chłopak, który spełniał marzenia Dominikańczyków o dobrze zorganizowanym i funkcjonującym kraju. W którym każdy ma pracę i co włożyć do garnka.
„Wszyscy uważali Kozła za zbawcę ojczyzny, bo zakończył wojnę caudillos, uniknął niebezpieczeństwa nowej inwazji ze strony Haiti, skończył z upokarzającą zależnością Stanów Zjednoczonych, które kontrolowały cło, nie godziły się na wprowadzenie waluty dominikańskiej i nawet zatwierdzały budżet kraju, to w końcu on powołał, lepszy czy gorszy, ale rząd stojący na czele kraju. (…) Czy nie powiększał bogactwa Dominikany? Czy nie stworzył w kraju sił zbrojnych najpotężniejszych na Karaibach?”[1]
Sam Trujillo uważał, że wszystko co robi, robi dla kraju. Nie dla siebie, nie dla rodziny. A dla Dominikany. „On nie spędzi swoich ostatnich lat za granicą jako emerytowany mąż stanu. Do ostatniej chwili będzie żył w kraju, który dzięki niemu przestał być plemienną wioską zamieszkaną przez bezmyślny tłum czy karykaturą państwa i przeobraził się w Republikę.”[2]
Ale…
Ale tak idealny obraz na pewno musi mieć jakąś rysę. I ma. Jak zawsze.
„Święto kozła” to powieść, która przybliża życie dominikańskiego dyktatora. A raczej jego niewielki wycinek, gdyż Trujillo poznajemy chwilę przed jego śmiercią. Życie to poznajemy z kilku perspektyw. Z jednej strony wysłuchujemy wewnętrznego głosu Trujillo. Za chwilę słyszymy przygnębiającą opowieść dorosłej kobiety, która nie może wybaczyć swojemu ojcu, gorliwemu „wyznawcy” dyktatora. W międzyczasie poznajemy przyszłych zamachowców, którzy na zawsze odmienią losy Dominikany, ale i także swoje. Choć na pewno nie w sposób, o jakim marzyli.
Mario Vargas Llosa bardzo sprytnie prowadzi narrację. Szczególnie, gdy tak jak ja, czytelnik nic nie wie o historii Dominikany. I zresztą skąd miałby wiedzieć? Kraj, jakich wiele, nieliczący się zbytnio na międzynarodowej scenie politycznej, a przy tym leżący gdzieś tam daleko pomiędzy Amerykami. Gdy już zapoznasz się z głównym bohaterem i przewertujesz kilka stron internetowych, już wiesz, że masz do czynienia z człowiekiem tego samego pokroju co Hitler czy Stalin. A jednak, dajesz się uwieść opowieści jaką snuje Llosa i nawet przez chwilę możesz wierzyć, że Trujillo rzeczywiście wyprowadził Dominikanę na prostą. Pisarz nie daje Ci jednak zbyt długo żyć w złudzeniach. Tak, przed sobą masz kolejnego zbrodniarza, którego ręce umaczane są w krwi niewinnych ludzi. I choć Llosa oddaje głos dyktatorowi, by tego uczłowieczyć, tak naprawdę wydaje go nam na pożarcie. Odsłania jego słabości i ułomności. A czytelnik, wraz z kolejnymi zasłyszanymi historiami zwykłych obywateli Dominikany, może go powoli rozszarpywać.
Pierwsza część książki daje się jeszcze przetrawić. Choć otrzymujemy coraz to straszniejsze opowieści, jesteśmy w stanie trzymać nerwy na wodzy. Gdy jednak zamachowcom udaje się zabić Trujillo, odsłania się prawdziwa twarz reżimu i tego, do czego doprowadził. Na powierzchnię wypełzło okrucieństwo, zło, zbrodnie, przelana krew. Długo zaklejana rysa pokazała się w całej krasie. Ta część powieści jest przerażająca, a opisy tortur nie są przeznaczone dla wrażliwych duszyczek. Mario Vargas Llosa niemal z reporterskim zacięciem, szczegół po szczególe, oprowadza nas po świecie dominikańskiego zła. Jego pióro, zupełnie niestępione, sprawia, że nie pozostanie nam żadne złudzenie. Ani po rzekomym okresie świetności. Ani po szczęściu obdarowywanego społeczeństwa.
Bo tam gdzie są łamane podstawowe prawa człowieka, nie ma mowy o krainie miodem i mlekiem płynącej.
W tle pobrzmiewa historia kobiety. Samotnej, opuszczonej, wypełnionej rozgoryczeniem i nienawiścią. Małej dziewczynki, która także została skrzywdzona przez Trujillo. I to ona, Urania, córka senatora Cabrala, otwiera i zamyka powieść.
Ona, niewinna i nierozumiejąca jeszcze politycznych rozgrywek. Ona, zwykła dziewczynka, która miała przed sobą cały świat.
Tytuł: Święto kozła
Autor: Mario Vargas Llosa
Wydawnictwo: Znak
[1] Mario Vargas Llosa, „Święto kozła”, wyd. Znak, 2008, s. 185.[2] Tamże, s. 157