Klasyki wywołują we mnie strach. Mierzyć się z filmami, które zdobyły miano kultowego bądź tytuł arcydzieła bądź po prostu dobrego kina w swoim gatunku są trudne i stawiają przed widzem pewną barierę. Barierę narzucającą z góry odbiór filmu. Jeśli nie zgodzisz się z opinią większości wyrobioną przez kilka czy kilkanaście lat, najprawdopodobniej zostaniesz uznany w najlepszym przypadku za ignoranta, w najgorszym za osobę pozbawioną szarych komórek. Dobrze, jeśli film spodoba Ci się – jak większej części widzów. Nie zostaniesz posądzony o niezrozumienie, a tym samym zasiądziesz w loży szczęśliwców, którzy cieszyli się ucztą przygotowaną dla kinomana.
Dlatego też cały czas mam przed sobą „Odyseję kosmiczną”. Boję się tego filmu i cały czas staram się nastawić odpowiednio. Jak w końcu oglądać film, który stał się legendą i wyznacznikiem dla kolejnych produkcji spod znaku sciene-fiction. Tak więc „Odyseja” wciąż przede mną, choć jestem bliżej jej obejrzenia niż dalej. Dziś więc nie będzie o dziele Kubricka. Będzie za to o innym filmie, który zdążył zapisać się w historii kina. „12 małp” – tak, to właśnie z tą produkcją zmierzyłam się niedawno i jedno jest pewne: na całe szczęście zasiadam w loży tych, którzy film pokochali!
O „12 małpach” napisano już pewnie wszystko. Recenzje, dogłębne i szczegółowe analizy… Kim jednak byłby bloger, który nie dołożyłby swoich trzech groszy?
„12 małp” to film o podróżach w czasie. A przynajmniej tak wydaje się widzom. Chodzą jednak pogłoski, że James Cole (główny bohater grany przez Bruce’a Willisa) wcale nie trafił do przeszłości, tylko uległ iluzjom własnego umysłu. I rzeczywiście, po analizie dowodów przedstawionych przez niektórych recenzentów, można stwierdzić, że reżyser Terry Gilliam puszcza oko do widza, a przy tym świetnie bawi się konwencją.
Oczywiście choroba psychiczna to nie jedyna droga interpretacji jaką można wybrać. Równie dobrze można przyjąć najprostsze założenie, że podróże w czasie rzeczywiście się odbyły. I tu, na całe szczęście, ani scenarzysta, ani reżyser nie ulegają pokusie, by bohaterowie znając przyszłość, zmieniali przeszłość. A jest co zmieniać, bo świat w 2035 roku, czyli roku z którego przybywa Cole, żyje w podziemiach, a sama populacja została zdziesiątkowana przez groźnego wirusa. I to właśnie ten wirus jest powodem cofnięcia się w czasie. Cole, jako więzień, został wybrany jako „ochotnik”, by odnaleźć organizację odpowiedzialną za wypuszczenie wirusa…
Terry Gilliam wpuszcza nas w świat zniszczenia i obłędu. Pomimo, że większość wydarzeń odgrywa się w latach 90, to i tak nie jest to świat, w jakim chciałoby się żyć. Brudne ulice, ciasnota, włóczędzy, chore idee. Nie jest to przyjazne miejsce – być może właśnie dlatego musi doczekać się zagłady. James Cole musi dotrzeć do organizacji, która rzekomo stoi za zamachem na ludzkość. Śledzimy jego poczynania, jednocześnie wiedząc, że jego działania nie zmienią przebiegu wydarzeń. Bo zmienić nic nie można – można jedynie postarać się odkryć prawdę dysponując faktami odkrytymi w przyszłości. To, że film ogląda się tak dobrze, to zasługa świetnie napisanego scenariusza, w którym trudno dopatrzeć się jakiś uchybień. Wątki zgrabnie łączą się w końcówce filmu, tworząc logiczną całość.
A przy tym film nie skupia się tylko na rzekomych podróżach w czasie, a być może chorobie psychicznej bohatera. Porusza wiele tematów tak ulubionych przez twórców. Jednym z nich jest ekologia i grupa szaleńców, którzy są gotowi na wszelkie niegodziwości by osiągnąć swój cel. Co prawda nie jest to temat główny filmu lecz świetnie uzupełnia całą treść: ekologia, zagłada ludzkości, odrodzenie ziemi – skąd my to znamy?
Fantastyczne role Bruce’a Willis’a i Brada Pitta nie pozwalają oderwać oczu od ekranu. To oni zabierają przestrzeń, hipnotyzują i kradną cały spektakl dla siebie. Willis udowadnia, że nie jest tylko twardzielem do rozwałki, a rola Pitta to jedna z lepszych kreacji, jakie widziałam w jego dorobku. Trudno nie uwierzyć w jego szaleństwo, które odgrywa każdym milimetrem swojego ciała, każdym mięśniem, każdym mrugnięciem oka i wypowiedzianym słowem. Dawno nie byłam pod tak dużym wrażeniem zagranej roli. Pitt nie odpuszcza w żadnym momencie, utrzymując równy, wysoki poziom przez cały film. Dlatego też widz zaczyna wdrażać się w ten chory świat i „rozumieć” obłąkane umysły przedstawione na ekranie. Tak, „12 małp” zapamiętam nie tylko z powodu genialnego scenariusza, ale roli Pitta. To ona najdłużej została mi w pamięci po obejrzeniu napisów końcowych. Dała także najwięcej do myślenia.
Ale… Nie gorzej spisuje się Willis, którego świetnie rozpisana postać nie pozwala do końca się zorientować, czy jest on chory psychicznie czy rzeczywiście doświadcza podróży w czasie. Z jednej strony obserwujemy jego rozedrgany świat wypełniony sennymi majakami i wizjami. Z drugiej widzimy szaleńcze pościgi, normalne zachowanie człowieka, który znalazł się chwilowo w innej rzeczywistości. Jak jest naprawdę? Która twarz Cole’a jest prawdziwa? Kto ma rację? Lekarze czy on sam? Na te pytania warto odpowiedzieć sobie samemu, oglądając i analizując film.
„12 małp” wciąga bez reszty. Zasługa tu świetnych aktorów, dobrze rozpisanego scenariusza, błyskotliwego reżysera i genialnych zdjęć. I przede wszystkim zakończenia, które jest równie dobre jak pozostała część filmu. Nie ma tu słabych momentów ani ogniwa, które mogłoby negatywnie wpłynąć na jego odbiór.
I jak mogłam do tej pory nie obejrzeć „12 małp”? Czas więc nadrobić kolejną zaległość – czas przygotować się do seansu „Odysei kosmicznej”. Stay tuned!