Nie, to nie jest tytuł poczyniony dla prowokacji. Ani by wzbudzać kontrowersje. Do stworzenia dzisiejszego wpisu zainspirowały mnie słowa, które przeczytałam w książce „Mercedez-Benz” Pawła Huelle „(…) dzisiaj każdy zarobić chce na wszystkim, no i wychodzi na to, że gdyby można było sprzedawać własne gówno, nikogo by nie powstrzymał smród”. Oczywiście, bohaterka, panna Ciwle, nie miała tu na myśli sztuki, ale czytając książkę, pomyślałam od razu o właśnie takiej formie wyrażania siebie. Poprzez gówno. Bądź mówiąc mniej dosadniej, poprzez płyny i wydzieliny ludzkiego ciała. Czy jednak fekalia, mocz i krew są w stanie być równoprawnym narzędziem sztuki jak glina, płótno czy farby? Czy służą, podobnie jak pokazywanie ciała przez celebrytów, taniej i prostej formie autopromocji?
Czym jest sztuka?
Z pojęciem słowa „sztuka” jest nie lada problem. Na przestrzeni wieków jego definicja ewoluowała, obejmując lub wykluczając dane wytwory człowieka. Kiedyś sztuką nazywano wyroby rzemieślnicze jak i artystyczne, dziś sztuką może być wszystko lub nic. Współcześnie nie ma jednej spójnej koncepcji, która pozwalałaby zaklasyfikować dany przedmiot, rzecz, wyrób do zbioru dzieł sztuki. Pomimo to większość z nas intuicyjnie kojarzy sztukę z twórczością, indywidualizmem i… pięknem. W końcu coś co jest piękne i wzbudza pozytywne emocje musi być dziełem sztuki. Jednak w obliczu nurtów, które pojawiły się w XX wieku, a które nadal są kontynuowane lub pojawiają się pod nowymi postaciami, sztuka zaczęła obejmować nie tylko piękno, ale i brzydotę. Sztuką może być już wszystko – wystarczy, że artysta czy reprezentanci środowiska związanego ze sztuką, stwierdzą, że owy wytwór wyobraźni to dzieło lub przejaw indywidualnej twórczości artysty. Nie ważne, co dane dzieło sobą prezentuje i nieważne jakie niesie przesłanie. Może to być puszka albo toaleta – ważne by niosło znamiona sztuki lub stwarzało jakiekolwiek pozory twórczości. Zresztą, przeglądając niektóre wpisy pojawiające się na blogu, mogliście nieraz spotkać się z jej dziwnymi przejawami. I dobrze, że człowiek nie jest skrępowany żadnymi więzami, regułami, gdyż wyobraźnia może wznieść się na wyżyny i stworzyć coś niepowtarzalnego. Jednak problem pojawia się, gdy sztuką rzeczywiście zaczyna być wszystko – od ołówka po blok na osiedlu. Jeszcze gorzej, gdy zamiast zastanawiać się nad przesłaniem owego dzieła (bo przecież każdy artysta ma jakiś zamysł, tworząc dane dzieło, prawda?), zastanawiamy się nad samą jego formą i realizacją. Czy rzeczywiście płótno pomalowane jednym kolorem i przeciągnięte jedną kreską staje dziełem sztuki tylko ze względu na osobę twórcy? Czy może jest tylko próbą wmówienia oglądającym, że jeszcze jesteśmy zbyt mało obeznani i wykształceni by zrozumieć wizję artysty? Czy sztuka jest dla krytyków i znawców czy także, a może przede wszystkim, dla zwykłych ludzi chcących obcować z pięknem/brzydotą podaną w nietypowej, oryginalnej czy też klasycznej formie?
Piękno a brzydota
Nierozerwalnie z pojęciem sztuki wiąże się sposób pojmowania rzeczywistości. Większość artystów przeszłości (tworzących przed XX wiekiem) próbowało uchwycić piękno otaczającego świata. Próbowali wyłuskać ten niepowtarzalny pierwiastek, który wzbudza podziw i cieszy oko. Jednak świat nie jest piękny i idealny. Nie jest stworzony przy użyciu idealnych proporcji. Dlatego też znalazło się wielu śmiałków, którzy zamiast hołdować pięknu, starali się uchwycić drugą stronę medalu – brzydotę, która przecież towarzyszy człowiekowi od wieków. Nie zawsze jest to brzydota wzbudzająca obrzydzenie. Dla wielu brzydota to rzeczywistość – niedoskonałości ciała czy rozkładające się ciało. Jednak do tej pory, większość artystów, choć wzbudzało kontrowersje, zachowywało pewien umiar w stosowanych środkach wyrazu. Piękno i brzydota, choć szły w parze od zawsze i pojawiały się pod różnymi postaciami na przestrzeni wieków, były próbą opisania świata za pomocą tradycyjnych narzędzi. Jednak niektórym twórcom, klasyczne media przestały wystarczać. Należało sięgnąć po środki, które ukażą prawdziwą brzydotę świata, a może nawet prawdziwą naturę człowieka. Szukali czegoś, co będzie dosadne w swym znaczeniu. Czegoś, co samą swą obecnością wzbudzi szereg uczuć, także tych najbardziej prymitywnych. I udało im się. Znaleźli.
Czym jest gówniana sztuka?
Według Oscara Wilde’a „Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle” (jest to zresztą chyba jeden z najczęściej cytowanych fragmentów w blogosferze dotyczących samej sztuki), co można odnieść nie tylko do literatury, ale i właśnie sztuki. Coś jest zrobione dobrze albo źle – nieważne jakich środków użyto. Tak wygląda teoria. Ale jak jest z praktyką? Gówniana sztuka to moja nazwa robocza dla wszelkiego rodzaju „dzieł”, które powstały w wyniku zastosowania ludzkich płynów ustrojowych oraz wszelkiego rodzaju wydzielin. Artyści stosują przeróżne „środki” jak choćby mocz, fekalia, krew. Swoją twórczość uzupełniają również włosami czy skórą. Brzmi przerażająco, wręcz ohydnie, a we mnie zaczęło budzić wątpliwości, czy sztuką można nazywać wszystko i czy sztuka pomimo wymaganej swobody i wolności, nie powinna mieć nałożonych pewnych granic. Nawet jeśli założymy, że taka forma i koncepcja jest konieczna do przedstawienia poglądów, myśli czy wizji samego artysty. Oglądając przykładowe prace zaczęłam się zastanawiać czy gówniana sztuka oby nie jest dobrym określeniem. Bo choć początkowo miała pełnić rolę informacyjną, z czego powstają owe działa, nieraz można odnieść wrażenie, że gówniana sztuka to tak naprawdę sztuka, która powinna zostać tam gdzie jest jej miejsce – w łazience i zostać spuszczona w otchłanie kanalizacyjnych rur. Oczywiście, nie każdy projekt powinien spłynąć, ale czy bez nich świat by ucierpiał?
Puszka z kupą
Zacznijmy od początku. Od 1961 roku, kiedy to Piero Manzoni sprzedał 90 puszek własnych ekstrementów. Znaczy się kupy. Puszki stworzył 2 lata przed tragiczną śmiercią, którą poniósł w wieku 29 lat. Każdy z „produktów” ważył 30 gramów. Puszki zostały nazwane zwyczajnie, po swojsku „The Artist’s Shit”, a każdą z nich wyceniono na ówczesny czas na 37 dolarów. W 2008 roku puszka opatrzona numerem 84 została sprzedana na aukcji za… 150 tys. dolarów. Niektóre z nich eksplodowały od nadmiaru gazu, który zgromadził się wewnątrz pojemnika.
Jednak puszki to tylko jeden z licznych projektów Manzoniego, który przez swoje krótkie, ale intensywne życie eksperymentował z różnymi materiałami oraz farbami.
Osikane obrazy
Na kartach gównianej sztuki zapisał się jeden z najsłynniejszych artystów pop-artu – Andy Warhol. Do zabawy zaprosił swoich przyjaciół, którzy sikali na wcześniej przygotowane płótna pokryte miedzią. Mocz oksydował z miedzią, tworząc niepowtarzalne kształty mieniące się różnymi kolorami. Powstałą serię obrazów Warhol nazwał zwyczajnie Oxidations. Choć sam proces tworzenia może budzić pewne wątpliwości, efekt jest całkiem przyjemny dla oka.
Przegięcie czy sztuka?
Jednak nie wszyscy artyście podążyli tak spokojną ścieżką. Niektórzy postanowili wejść na scenę z kontrowersją na ustach. Albo na papierze. Jak to woli. Andres Serrano to amerykański fotograf, który zasłynął nie tyle pięknem wykonywanych zdjęć, co ich bluźnierczą naturą. Jedna z fotografii „Piss Christ”, z 1987 roku, wywołała oburzenie i trudno się dziwić, widząc i wiedząc, w jaki sposób powstało owo „dzieło”. Serrano nasikał do szklanki, po czym zanurzył w niej mały, plastikowy krucyfiks. Zdjęcie wchodzi w skład większego cyklu, na który składają się fotografie przedmiotów zanurzonych w innych płynach ludzkich jak choćby krew czy mleko pochodzące od karmiącej matki. Po zaprezentowaniu swoich prac Serrano nie miał łatwego życia. Grożono mu, bojkotowano i niszczono wystawy. Mnie natomiast zastanawia wartość tego rodzaju sztuki. Czy rzeczywiście to jedyny sposób na pokazanie swojego stosunku do religii? A może tak naprawdę zdjęcie nie znaczy nic – jest jedynie jednym ze środków do osiągnięcia rozgłosu? Nie wszyscy jednak potępiają zdjęcia artysty. Jego trud doceniła choćby Metallica, która postanowiła wykorzystać jego fotografie, ozdabiając nimi okładki swoich dwóch płyt: Load oraz Reload.
Autoportret
Nieco trudniej ocenić Marca Quinna, brytyjskiego artystę należącego do grupy Young British Artists działającej w latach 90 ubiegłego wieku. Jednym z bardziej znanych dzieł jest jego autoportret Self wykonany z własnej, zamrożonej krwi. Do stworzenia rzeźby wykorzystał 4.5 l krwi, którą „zbierał” przez 5 lat. Bardziej kontrowersyjnie przedstawia się inna rzeźba – portret jego syna zaraz po narodzinach. W tym przypadku jako surowiec posłużyło łożysko oraz pępowina matki Lucasa. Jedni zachwycają się jego pracami doceniając nie tylko technikę, ale próbę opowiedzenia o człowieku, jako istocie nietrwałej. Krew daje życie, ale jednocześnie poza organizmem nic nie znaczy. Rzeźba nie ożyje, nie zarumieni się, nie przybierze kolorów. Jest tylko tworem pokrytym ludzką krwią, która bez zamrażarki nie przetrwa zbyt długo poza organizmem.
Codzienna świeża porcja…
… kupy. Pewien japoński artysta, który zwie się Noritoshi Hirakawa, przygotował w 2004 roku pewnego rodzaju instalację, podczas której pewna młoda kobieta siedziała w białej, czystej sali i czytała trylogię Philipa Pullmana. Nim dobrnęła do końca, każdego dnia pojawiała się nowa kupa. Świeżutka. Prawdziwa. Przez sześć dni. Przyznam szczerze nie przemawia to do mnie. Ani trochę. A jeśli chcecie przeczytać wrażenia z tego dziwnego wydarzenia, wpadnijcie na stronę The Guardian
A jak by podebrać komuś większemu?
Chris Ofili, podobnie jak Serrano, postanowił wsławić się czymś, co wzbudzi najwięcej emocji. Tych negatywnych, oczywiście. Przygotował obraz „The Holy Virgin Mary”, który powstał przy życiu farb olejnych, żywicy poliestrowej oraz… odchodów słonia. I choć obraz teoretycznie przedstawia czarną Matkę Boską został otoczony pornograficznymi zdjęciami. No cóż, dla mnie to nie sztuka, a chore wizje, które niczemu nie służą. W swych obrazach jako surowiec do malowania wykorzystuje przede wszystkim gówno słonia. Nie wiem, na samą myśl zbiera mi się na wymioty…
Portret z…
… kału, moczu, czekolady, motyli, krwi itp. W ten sposób powstał obraz namalowany przez Terence’a Koha, o którym mogliście przeczytać jednym ze starszych wpisów. I choć na szklanym ekranie monitora nie wywołuje odruchów wymiotnych, przyznam szczerze, że nie chciałabym go zobaczyć na żywo. Podziękuję.
Sztuka na żywo
Wielu artystów nie ogranicza się tylko do stworzenia namacalnego „dzieła”. Niektórzy idą na całość tworząc performance, na którym zobaczycie wszystko od krwi po kał. Normą jest umartwianie ciała, cierpienie. Czy to jest jeszcze normalne? Czy jest to protest przeciwko przemocy dzisiejszego świata czy może ludziom brakuje mocnych wrażeń, których mogą doświadczyć podczas tego typu wystąpień? Nie chcę osądzać, bo nigdy nie uczestniczyłam w takim spektaklu. Tyle że oglądanie cierpienia, krzywdy, krwi lejącej się z ran może zacząć przypominać walki gladiatorów. Miała się lać krew ku uciesze gawiedzi zgromadzonej na trybunach Koloseum. W końcu ludzie lubią tanią, kontrowersyjną rozrywkę, a obecnie brakuje im czegoś, co przyspieszy bicie serca.
Co myślicie o takiej sztuce? Wybralibyście się na wystawę, na której galeria zebrałaby wszystkie tego typu „dzieła”?