Kilkanaście lat temu (lat bodajże 10) na listach bestsellerów nie tylko w naszym kraju, ale również za granicą rozsiadł się jeden z największych hitów pisarskich Dana Browna – „Kod Leonarda da Vinci”. Nim w Polsce rozpoczęła się mania na Browna, ja w spokoju trawiłam zaserwowaną przez niego treść. Jako 14-latka byłam zachwycona. Szybka akcja, krótkie rozdziały: czytało się w oka mgnieniu. I choć sama fabuła (jak to zresztą się szybko okazało po przeniesieniu powieści na duży ekran) nie była skomplikowana, a jednocześnie zawierała dużo błędów logicznych. Niemniej Brownowi udało się stworzyć niewymagającą historię, która wciągała z miejsca w wir wydarzeń, wywołała nieco kontrowersji przez wątki religijne i teorie spiskowe, przez co sam pisarz zyskał grono wielbicieli. Sama uległam czarowi Dana Browna. Bo w przeciwieństwie do wielu atrakcyjnych pod względem treści książek, tą czytało się świetnie jako umilacz czasu. „Kod Leonarda da Vinci” czy „Anioły i demony” pozwalały… nie myśleć, a jednocześnie cały czas trzymały w napięciu. Zresztą powieść Browna utorowała drogę dla innych książek tego pokroju (podobnie jak to miało miejsce z kryminałami skandynawskimi czy romansami paranormalnymi) i na półkach księgarni czytelnicy podziwiali tajemnice templariuszy, zakonów, Watykanu czy sekt. Na całe szczęście plaga ustąpiła i choć na trochę rynek wydawniczy odetchnął. Owszem, pojawiają się pozycje, które powielają schemat zagadek historycznych, ale są to już najczęściej powieści przemyślane i w jakiś sposób oryginalne (choć oczywiście nie zawsze).
„Szmaragdowa tablica” wydawała się wpisywać w schemat powieści sensacyjnych, gdzie oś fabuły opiera się na tajemnicach związanych z obrazem oraz pewną historią z czasów drugiej wojny światowej. Choć na okładce pojawiło się słowo klucz (romans), które niezbyt toleruję, postanowiłam po raz pierwszy nie ufać intuicji i pójść na żywioł. Z bólem serca i przede wszystkim ze wstydem (już czuję jak rumienią mi się policzki na samo wspomnienie) muszę przyznać, że uległam udanej promocji wydawnictwa (sukcesu gratuluję). Wolałabym jednak, by równie intensywnie i równie zachęcająco promowano powieści tego warte.
No właśnie… Jak się domyślacie „Szmaragdowa tablica” to twór zupełnie nieudany. Pomysł prosty, a zarazem niezwykle ciekawy. (Nieszczęsny) Romans, II wojna światowa, zakazana miłość, a przede wszystkim tropienie tajemnicy obrazu, który być może nigdy nie istniał. Carla Montero, pomimo interesującego pomysłu, pogrzebała go niemal w pierwszych rozdziałach. Nie powiem, historia wciąga, lecz jedynie do połowy książki (a ta liczy ponad 600 stron!). Później akcja zamiera, fabuła staje się coraz mniej intrygująca, a nawet bohaterowie wydają się być coraz bardziej płascy i przewidywalni. Niestety, główna bohaterka Ana to niezdecydowana kobieta, Hiszpanka, niewierząca we własne siły. I choć na początku wydaje się to być nawet zabawne i życiowe, wraz z przewracaniem kolejnych kartek, irytuje niemiłosiernie. Alan, kompan w poszukiwaniach, tym razem Francuz, choć pewny siebie, to zagubiony. Każdy z nich to taka karykatura ludzi nauki. Wypadałoby również wspomnieć o Konradzie, niemieckim przedsiębiorcy, który z szanowanego mężczyzny w sile wieku, w którym Ana jest zakochana, nagle staje się tyranem. Przemiana dla mnie niezrozumiała i wrzucona na siłę, by wpasować się w pewien z góry narzucony schemat. Zakończenie powieści typowe, niczym niezaskakujące, a wątki, które zostały poruszone niby zamknięte, ale również w sposób mało zachęcający dla czytelnika.
Po powieści spodziewałam się dreszczu emocji, zniecierpliwienia, strachu. Szczególnie tego ostatniego jest niewiele, bo gdy nawet Ana wplątuje się w kilka niebezpiecznych sytuacji, trudno wczuć się w jej strach i emocje, które nią targają. Brakowało mi tego, że wraz z bohaterami nie przeżywam przygód, oglądania się za plecy i patrzenia, czy przypadkiem nikt nie czai za rogiem. Nawet przeplatanie dwóch historii, jednej współczesnej, drugiej z okresu wojny, nie podnosi poziomu niepewności. Jedynym jasnym punktem jest wplecenie okupowanego Paryża i relacji Francuzów z Niemcami, którzy narzucili im swój światopogląd. Są to fragmenty powieści, które rzeczywiście czyta się lepiej niż same przygody Any.
„Szmaragdowa tablica” to opasłe tomisko, które powinno trzymać w napięciu do samego końca, ale niestety ginie ono gdzieś w połowie książki. Później zostaje tylko ciekawość czytelnika, jak pisarka poprowadzi dalej akcję i w jaki sposób rozwiąże poszczególne wątki. Jestem zawiedziona, gdyż spodziewałam się niesamowitej przygody (nawet jeśli na kartach powieści romans kwitłby w najlepsze),, a tak dostałam słabo strawną papkę, która przygniata infantylizmem, słabą narracją i zbyt banalnym schematem, w żaden sposób nie urozmaiconym ani też poprawnie poprowadzonym.
Być może, by oddać sprawiedliwość „Szmaragdowej tablicy” powinnam napisać więcej, dokładniej przeanalizować, ale… Ale nie widzę w niej nic więcej, co zasługiwałoby na dalsze wynurzenia. Szkoda klawiatury i Was.
Tytuł: Szmaragdowa tablica
Autor: Carla Montero
Ilość stron: 672
Wydawnictwo: Rebis
Ocena: 3/10
A może zainteresuje Was recenzja książki także z pogranicza sensacji, tym razem z polskiego podwórka:
Recenzja książki Zamach na Muzeum Hansa Klossa
A jutro… kilka słów o sławnych ojcach i synach 🙂 Zapraszam