Nocny maraton w Płocku prawie się udał. Prawie, gdyż przy trzecim filmie głowa powoli stawała się ciężka, a na czwartym postanowiliśmy wyjść z kina. Nie tylko my. Do godziny 7 było zbyt dużo czasu, by wytrzymać kolejny tytuł pojawiający się na ekranie – tym bardziej, że zapowiadał się najgorzej z całej czwórki. Zresztą zaobserwowałam ciekawe zjawisko. Oglądane filmy były ułożone w kolejności takiej, jakie bym je oceniła: od najwyższej do najniższej oceny. A być może to tylko mój zmęczony umysł podsunął tak oczywiste i bardzo wygodne rozwiązanie?
Na pierwszy ogień poszedł film 1000 lat po Ziemi (After Earth). Być może moja optymistyczna postawa zadecydowała o pozytywnej ocenie, a być może to tylko dalsze zniechęcenie sprawiło, że film wydał mi się może nie wspaniały, może nie bardzo udany, ale dobry. Po prostu.
Za sterami produkcji stanął reżyser Shayamalan, którego ostanie filmy nie można nazwać udanymi. Świadczą o tym nie tylko niepochlebne opinie recenzentów czy przyznanie Złotych Malin, ale też negatywne komentarze ze strony widzów. Podobnie zapowiadał się After Earth, który zebrał bardzo słabe oceny. Zastanawiam się jednak czy nie zadziałało tu przede wszystkim uprzedzenie do reżysera, który zrobił kilka gniotów.
Wracając jednak do samego filmu. 1000 lat po ziemi to sprawnie nakręcony obraz. Wszystko wydaje się grać jak trzeba. Charyzmatyczny Will Smith, który stanął na czele, świetne ujęcia, przemyślana fabuła czy fantastyczna plejada… gołodupców. Ups, przepraszam, pawianów. Wszystko brzmi bardzo dobrze, jednak Shyamalan, pomimo dobrego zaplecza, zmarnował pomysł, który mógłby stać się hitem tego lata. A tak film przejdzie bez echa, nie robiąc szumu i nie wywołując powszechnej euforii. I jak określiłby to towarzysz Igor, zapewne już niedługo zagrają go w tefałenie.
Ziemia nie sprzyja Wam Rodacy
Wyobraźcie sobie sytuację, w której życie na ziemi przez człowieka jest już niemożliwe. Niewielka garstka ludzi ucieka w wszechświat, gdzie kolonizuje kolejną planetę, zapominając o przeszłości. Ale i tam, w kosmosie nie jest bezpiecznie. Pojawia się inny wróg… żywiący się ludzkim strachem. Oczywiście do rozprawy z potworkami* znajdują się zacni rycerze, generałowie i żołnierze, którzy odnaleźli sposób na zapanowanie nad własnymi lękami. W ten sposób stają się niewidoczni i mogą kilkoma ruchami załatwić grasującą po mieście bestię. Jednak to w sumie nie jest film o tym, jak pozbyć się wroga, ale o relacji ojciec syn i pokonywaniu własnych słabości. Tak jak większość amerykańskich filmów i bajek. Generał Raige wraz ze swym synem wyruszają na inną planetę, by przeprowadzić szkolenie walki z potworkiem. Wraz z nimi w podróż udają się inni żołnierze. Oczywiście, jak to bywa w takich filmach, awaria statku sprawia, że załoga zmuszona jest lądować na Ziemi, a ostatecznie przeżywa tylko familia Raige’ów.
Ach te dojrzewające nastolatki
Fabuła wydaje się prosta, niemal szkolna. Ale wcale nie zapowiadająca się źle. Było przyjemnie, tym bardziej, że same zdjęcia, animacje i komputerowe obrazy robiły wrażenie. Jednak film z jakiegoś powodu stał się przeciętny na tyle, że szybko o nim zapomnimy. Dlaczego?
Problem 1: Zbyt płytko
Oficjalnie za scenariusz odpowiada sam reżyser oraz Gary Whitta. Chodzą jednak słuchy, że maczał w tym palce także Will Smith. Podobno wszystko zostało zakropione filozofią scjentyczną (tak, tą którą wyznaje Tom Cruise, a o nim kilka słów już niedługo). Jakby nie było, 1000 lat po ziemi niby jest filmem sciene-fiction, niby filmem przygodowym, niby familijnym, niby… Trudno powiedzieć czym jest. Początkowo wydaje się, że o to mamy do czynienia z kolejnym obrazem, gdzie ludzkość doprowadziła Ziemię-matkę do zagłady. Później widzimy, jak twórcy zaczynają eksponować wątek ojca i syna. By na sam koniec zdać sobie sprawę, że film opowiada o pokonywaniu własnych słabości, wyzbyciu się strachu, który nas hamuje. Dla mnie jednak żaden wątek nie został pogłębiony na tyle, by poczuć nadchodzącą katastrofę, męczącą tragedię z dzieciństwa czy nawet samo spojrzenie na naszą planetę. Ziemia, choć padają w filmie słowa, że jest tam najwyższy stopień zagrożenia, wydaje się być spokojnym ciałem niebieskim. Oprócz pojawiających się małp i potworka, który przyleciał z bohaterami, nie wydaje się by coś zagrażało życiu bohatera. Niby biegnie przez lasy, rzeki, ale ten bieg w sumie jest bardzo beztroski, a sama planeta… piękna. Nie dowiadujemy się więc co tak naprawdę dzieje się na ziemi po tylu latach nieobecności człowieka, potworek też nie jest wątkiem zbyt eksploatowanym. Nie wzruszyły mnie kadry odradzającej się więzi pomiędzy ojcem a synem ani też nie wciągnęła przygoda. Nie dodało mi również otuchy i nie pobudziło do działania dojrzewanie nastolatka. Każdy z wątków został potraktowany po macoszemu, żaden z nich nie został wzięty pod szkiełko powiększające. Dlatego może być nudno, choć ja wbrew pozorom nie nudziłam się ani chwili.
Problem 2: Nepotyzm
Innym, wyraźnym problemem, który zrzuca film w przepaść zapomnienia jest główna rola syna Willa Smitha. Wiele osób zarzuca młodemu aktorowi, że wykorzystuje znajomości i sławę ojca. Owszem, może i to robi. Ale… kto by nie skorzystał? Skoro takie jest marzenie nastolatka, czemu ojciec miałby mu nie pomóc w karierze? Jeśli jest beztalenciem to czyż nie zostaną mu produkcje tego typu? A jeśli się wyrobi i będzie dobrym rzemieślnikiem (w końcu takich też potrzeba), to lepiej niech dzieciak ćwiczy, obywa się z ekranem i wykorzystuje ojca. Na jego miejscu nie miałabym skrupułów. Ale wiele osób ma. I być może zatrudnienie ojca i syna na jednym planie okazało się strzałem w stopę.
Samo aktorstwo Jadena nie powala, nie zachwyca, ale też nie wykręca twarzy w geście niesmaku. Zdecydowanie gorzej wypada panna ze Zmierzchu, Kirsten Stewart, która w swoim arsenale ma jedną, może dwie miny. I ciągle otwarte usta. Jaden na jej tle wypada doskonale. Na tle ojca, blado i przeciętnie. Jednak na całe szczęście to nie film, gdzie najważniejsza jest zabójczo doskonała gra aktorska, a dobra praca rzemieślnicza. I można założyć, że zespół ojciec-syn zdał egzamin ze wspólnego występu na ocenę dobrą.
Problem 3: Amerykanie walczą ze słabościami
To, czego nie potrafię przeboleć w wielu hollywoodzkich filmach, to ten dydaktyczny, ale i podniosły ton, tak wszechobecny i coraz bardziej irytujący.
Wygrasz, jeśli się nie poddasz.
Zwyciężysz, jeśli się poświęcisz.
Zrealizujesz wszystkie marzenia, tylko musisz tego bardzo chcieć.
Co prawda, sprawdza się to doskonale, bo czyż Amerykanie właśnie tak nie myślą, a przy okazji osiągają więcej niż narody pogrążające się w tragediach, rozpaczy, przeszłości? Niemniej, co za dużo to nie zdrowo. A niestety podczas nocnego maratonu w dwóch filmach patetyczny ton był zbyt głośny. I niestety After Earth do nich należał.
Diagnoza
Stawiam 6. Bo jest to dobre kino na leniwe popołudnie. Kiedy leżysz i odpoczywasz. A że są wady? No cóż, taki urok filmu 😉
*wybaczcie te potworki, ale nazwa wyleciała mi z głowy. Ale uwierzcie mi na słowo, nie jest ona zupełnie potrzebna do zrozumienia sensu filmu
Tytuł: 1000 lat po Ziemi
Rok premiery: 2013
Gatunek: sci-fi
Moja ocena: 6/10