Być może jestem ostatnią osobą, która powinna cokolwiek napisać na temat nowej adaptacji słynnej powieści F. S. Fitzgeralda. Nie czytałam ani książki, ani też nie widziałam popularnej wersji, w której tytułową rolę zagrał Robert Redford. Więc nie znam się ani nie mam perspektywy. Ale dzięki temu nie miałam bagażu emocjonalnego, który towarzyszy i krytykom, i starszym widzom czy wielbicielom książki. Dla mnie „Wielki Gatsby” był nieodkrytą kartą, niezbadanym terenem, który należy jak najlepiej poznać. I choć film Luhrmann’a arcydziełem nie jest, radzi sobie dobrze. I choć nie porywa w swym szaleństwie, produkcję można zaliczyć do udanych.
Tym razem nie będzie zarysu fabuły. Większość osób zna pierwowzór bądź filmowe adaptacje. A ci którzy jeszcze nie mieli okazji zapoznać się z treścią, bez trudu znajdą opis filmu/książki.
Blichtr i sztuczność
Nim zasiądziemy wygodnie w fotelach, warto zdać sobie sprawę, że nowy „Wielki Gatsby” to film nakręcony przesadnie. Przesadnie, bo ocieka w sztucznością. A niemal każda scena zaskakuje swym przerysowaniem. W wielu miejscach można odnieść wrażenie, że oto widzimy jakiś tandetny film z lat dziewięćdziesiątych, w którym amator od efektów specjalnych bawi się efektami oferowanymi przez popularnej programy do edycji video. I jednych to odstraszy, szczególnie tych, którzy widząc trailer nastawią się na produkcję charakteryzującą się dbałością o szczegóły. Nie, nie tym razem. „Wielki Gatsby” oferuje wycieczką po Nowym Jorku z lat dwudziestych, gdzie nawet tło zostało wygenerowane komputerowo. I każda osoba, która ogląda filmy współczesne może złapać się za głowę i przerazić się sposobem nakręcenia filmu. Może, ale nie musi… Bo Luhrmann miał plan. I plan ten zrealizował doskonale. Każdym tandetnym efektem, każdą sceną rysowaną grubą kreską jedynie podkreślił sztuczność, zakłamanie i pychę mieszkańców Nowego Jorku. Film, pod względem wizualnym jak i samego montażu, jest przemyślany od początku do końca. Od scen początkowych do scen ostatnich. Glamour wylewa się z ekranu, a wille bogaczy przyprawiają o zawrót głowy. Stroje, wyposażenie wnętrz czy samochody nie są jedynie tłem – są kolejnymi elementami, które na scenie nie znalazły się przypadkowo. Mają wzbudzać w widzach zachwyt, by na sam koniec wywołać oburzenie.
Nowy Jork i prohibicja
Akcja filmu rozgrywa się w czasach prohibicji – gdy pomimo zakazu Nowy Jork upijał się do nieprzytomności. Niemal na każdej imprezie, przyjęciu (czy to kameralnym czy też bardziej publicznym) przelewały się hektolitry alkoholu, który odurzał amerykanów zakochanych w luksusie i dobrej zabawie. Prohibicja została wprowadzona w celu ukrócenia praktyk imigranckich robotników, lecz jak widać na przykładzie filmu, sfera wyższa bawiła się równie dobrze. Na przyjęciach, gdzie nie brakowało alkoholu bawiła się nie tylko śmietanka towarzystwa, ale również senatorowie, władze miasta, urzędnicy – osoby, które powinny przestrzegać nowego prawa. Reżyser, który jest również współodpowiedzialny za scenariusz, dość dobitnie ukazał wyższe sfery, bogaczy pochłaniających alkohol w zatrważających ilościach. Szczególnie pierwsze sceny, podczas których Nick i Tom upijają się z „wyzwolonymi” kobietami, pokazują hipokryzję społeczeństwa potrafiącego zapominać o dobrych manierach, powściągliwości i rzucać się w wir zabawy. Zwieńczeniem tygodnia są imprezy odbywające się u Jay’a Gatsby’ego – młodego biznesmana z fortuną nieznanego pochodzenia, który tydzień w tydzień udostępnia swą rezydencję na wieczorną ekstazę, zabawę bez hamulców i ograniczeń, gdzie pomimo wieczornych sukni i fraków nie widać skrępowania i trzymania sztywnych ram.
Duch lat dwudziestych
Pytanie jednak pozostaje inne – czy reżyserowi udało się odtworzyć klimat lat dwudziestych? Z jednej strony mamy do czynienia zdemaskowaniem hipokryzji bogaczy, ich sztuczności i zakłamania. Z drugiej – wpływ na społeczeństwo miała przecież epoka. To wtedy przecież narodził się jazz. To wtedy też świat wkraczał w nowy okres po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Wall Street przeżywało rozkwit, bankierzy, maklerzy mogli w końcu dorobić się kroci. Być może gdzieś zabrakło prawdziwej muzyki jazzowej rozbrzmiewającej gdzieś w tle, która chwyciłaby nas za serce czy samego podkreślenia podziału społeczeństwa. Lecz w tym przypadku epoka jest tylko pretekstem. Okres w sumie pozostaje nieważny, gdyż widz ogląda historię i przeciera oczy ze zdumienia i zdaje sobie sprawę, że choć minęło kilkadziesiąt lat, zmieniły się stroje i wychowanie, nadal przeżywamy to samo. Historia wydaje się być aktualna, a przez to uniwersalna. Luhrmann wziął na warsztat książkę i na swój sposób ją zinterpretował – pokazał nam swoją wizję, która wciąga i zabiera w odległy w końcu dla nas świat.
Na czworo babka wróżyła…
Podobnie jak całe otoczenie, grają aktorzy. Gesty, mimika są wystudiowane, teatralne do granic możliwości. A przy tym wszystkim, główna czwórka wypada niezwykle wiarygodnie. Jak zwykle na największe oklaski zasługuje Leonardo DiCaprio (Jay Gatsby), który przykuwa wzrok i który gra. Gra w dosłownym znaczeniu tego słowa. Na jego twarzy widać cały pejzaż emocji – od stoickiego spokoju, przez wieczne zadowolenie, po nieokiełznaną złość. DiCaprio stworzył postać, która zapada w pamięć od pierwszej sceny i zabiera nas w podróż po świecie bogactw, miłości, marzeń. Marzeń, które mogą doprowadzić do upadku. Dosłownego jak i moralnego. Jedną z scen, której nie zapomni się zaraz po wyjściu z kina, w którą wierzy się od początku, przez każdą sekundę jej trwania, a jednocześnie ukazuje kunszt DiCaprio jest moment, w którym Gatsby traci panowanie nad sobą.
Jedna z głównych ról przypadła również Tobey’emu Maguire’mu. Do tej pory jego gra przyprawiała mnie o mdłości, a przez to trylogia Spidermana nie znalazła się na szczycie wyczekiwanych produkcji. Pomimo to, „Wielki Gatsby” okazał się dla niego istnym wybawieniem – Maguire pokazał, że jednak nie jest beztalenciem, a osobą, która umie wykorzystać warsztat. Zagrał dobrze, zdecydowanie lepiej niż w Spidermanie. Nie był nawet przez chwile irytujący i nieźle spisywał się przy boku Leo. Razem stworzyli ciekawy duet, przemyślany i iskrzący. I nareszcie Carey Mulligan, czyli Daisy, wielka miłość Gatsby’ego. Wydaje się, że jej postać, była najtrudniejsza do ukazania. Z jednej strony romantyczka, zakochana w żołnierzu, szukająca wielkich uniesień. Z drugiej zblazowana bogaczka, której życie małżeńskie jest przepełnione goryczą i zdradami. I choć sama Daisy może wydawać się irytująca, to Mulligan nieźle wymieszała wszystkie składniki i stworzyła prawdziwą kobietę tamtych czasów. Trudno uwolnić się od jej twarzy, od przygaszonych oczu i zakłamania, które musiała w końcu zaprezentować.
Muzyka
Przyznam się szczerze, że to właśnie muzyka przekonała mnie, by wybrać się do kina. Upodobałam sobie dwa utwory, których nuty wciąż wydobywały się z głośników. Zwiastun nie wydawał mi się tak interesujący jak bardzo różnorodna ścieżka dźwiękowa. Nie oznacza to, że płyta ze muzyką filmową okazała się w każdym przypadku strzałem w dziesiątkę. Niektóre piosenki okazały się (jak dla mnie) na siłę przerobione, przez co cover był dla mnie zupełnie niezjadliwy – tak rzecz się ma chociażby z Beyonce. Muzyka, którą usłyszycie podczas seansu, to nie jazz, to nie klimat tamtej epoki, ale… No właśnie – jazz jest nietypowym gatunkiem muzycznym, nie kocha się go od razu. Dzięki współczesnym utworom, stają się one zjadliwe dla większego grona słuchaczy i widzów.
Czy polecam? Zdecydowanie – szczególnie tym, którzy nie mieli do tej pory możliwości obejrzenia ani jednej wersji filmowej czy przeczytania książki. „Wielki Gatsby” nie stanie się arcydziełem, ale jest wart obejrzenia – dla świeżego spojrzenia, dla tej czwórki aktorów czy też po prostu dla miłego spędzenia wieczoru z niesamowitą, wciągającą i (nie bójmy się tego słowa) wzruszającą historią.
Tytuł: Wielki Gatsby
Rok premiery: 2013
Gatunek: melodramat
Moja ocena: 8/10